059. "Życie w oborze" - Dorota Frączek

Tytuł: Życie w oborze
Tytuł oryginału: --
Autor: Dorota Frączek
Seria/cykl: --
Data premiery: 16 lipca 2013
Wydawnictwo: Novae Res
Liczba stron: 210

Sprawy w sądzie nigdy nie są przyjemne, zwłaszcza jeśli w ciągu trzech lat ma się ich dość sporo. Czy sprawiedliwość naprawdę istnieje na Ziemi czy to tylko nadzieja dla zmęczonych ludzi? Dorota Frączek w swojej powieści Życie w Oborze ukazuje trzy lata spędzone na sali sądowej, walkę o dzieci i przybliża nam lata świetności Restauracji Leśnej. Posługując się swoim życiem jako przykładem pragnie udowodnić, „że nie taki diabeł straszny, jak go malują”.

Nie zawsze jest się kowalem własnego losu, czasami inni wykuwają go za nas, ale to właśnie my >zawsze jesteśmy kowalami własnych serc<”.
(str. 5)

Najbardziej zainteresował mnie tytuł, który można różnie interpretować. Pierwsza moja myśl brzmiała „W takim razie dużo będzie się działo” i tak faktycznie było. Jako że nieczęsto i niezbyt chętnie sięgam po utwory polskich pisarzy, postanowiłam się przemóc i spotkać się z twórczością rodaczki.

Otwierając Życie w Oborze na pierwszej stronie byłam pewna, że  powieść pani Frączek nie wciągnie mnie tak, jak to czynią inne książki. Nim zdążyłam się zniechęcić na starcie, wciągnął mnie bardzo barwny, lekko napisany wstęp, w którym autorka zabawnie i przyjemnie rozpoczyna swoją historię. Zachęcona miłym powitaniem przeszłam dalej, aby poznać losy pani Doroty.
Przez pierwsze osiemdziesiąt stron miałam wrażenie, że Życie w Oborze wcale nie opowiada o rozwodzie, lecz o Restauracji Leśnej, która – jak sama nazwa wskazuje – została wybudowana w lesie. Krótkie historyjki o pracownikach, funkcjonowaniu i zarządzaniu restauracją wciągnęły mnie tak bardzo, że zapomniałam o czym właściwie pani Dorota chciała mówić. Dopiero później przyszedł czas na przybliżenie czytelnikom losów rodziny.

W uzasadnieniu wyroku sędzina swoją decyzję argumentowała tym, że Drabih mieszkał ze swoją matką, która była logopedą, a skoro Paweł nie mówi, będzie to stanowić dla niego korzyść. Dla mnie było to idiotyczne uzasadnienie, ponieważ czy matka dziecka chorego na serce musi być kardiologiem?
(str. 133)

Autorka prostymi słowami i za pomocą lekkiego, przyjemnego stylu zbudowała piękny obraz Restauracji Leśnej zaszytej w lesie niedaleko Raciborza. Las, góry, cisza, leśne zwierzęta, a po środku piękny budynek z cudownym wnętrzem i miłą atmosferą… Kto nie chciałby odpocząć na tarasie takiej restauracji i w gorący dzień wypić szklankę lemoniady w cieniu bardzo starych drzew? Hm, ja jestem chętna!
Opowieść pani Frączek o jej rodzinie chwyciła mnie za serce. Zaskoczyła mnie przede wszystkim nagła metamorfoza jej syna Łukasza, który pogardził matczyną miłością i obrał złą drogę, zaś historia niepełnosprawnego Pawełka, a co za tym idzie – wyrok sądu, sprawiły, że przestałam wierzyć w sprawiedliwość. Na miejscu pani Frączek straciłabym chęć do życia, tymczasem autorka za wszelką cenę utrzymywała uśmiech na swojej twarzy i pokazała, że naprawdę jest silna.
Wspomniany wcześniej lekki styl naprawdę wciąga. Szybkość czytania również robi swoje. Żałowałam, że przygoda z twórczością pani Frączek trwała zaledwie dwieście dziesięć stron, bo bardzo chętnie przeczytałabym jeszcze kilka historyjek z jej życia.

Może wcale nie chodzi o to, co nam przynosi los, tylko o to, co my z tym robimy i jakie mamy do tego podejście?
(str. 164)


„Pisząc tę książkę miałam na celu podnieść na duchu wszystkich tych ludzi, którzy zmęczeni życiem nie widzą nad sobą słońca”. Czy faktycznie autorce udaje się podnieść na duchu. O tak, i to jeszcze jak! Od bardzo dawna nie miałam tak porządnej dawki optymizmu i siły, jak na tych dwustu dziesięciu stronach opowieści o wielu bitwach i wojnach. Nie wiem, czy poradziłabym sobie na miejscu autorki. Pani Frączek pokazała, jak życie człowieka jest zróżnicowane – spełniasz swoje marzenia i jesteś na szczycie, po to, aby za chwilę zejść z góry i zająć się poważniejszymi sprawami. Myślę, że pani Dorota stała się dla mnie symbolem odwagi. Podziwiam ją za gotowość do pomocy, cierpliwość i radość.

8/10

Za możliwość spotkania się z historią pani Frączek serdecznie dziękuję wydawnictwu Novae Res!


058. "Nowa ziemia" - Julianna Baggott

Tytuł: Nowa ziemia
Tytuł oryginału: Pure
Autor: Julianna Baggott
Seria/cykl: Świat po wybuchu
Data premiery: 9 maja 2012
Wydawnictwo: Egmont
Liczba stron: 472

Ogromne eksplozje niszczą prawie całą Ziemię – tylko ludzie, którzy w porę uciekli do Kopuły ocaleli. Wybrani. Zaproszeni. Czyści. Pozostali, którzy przetrwali katastrofę porównywalną do wybuchu kilku słońc są okaleczeni do końca życia, a ich zdeformowane ciała nie pozwalają im normalnie funkcjonować.
Pressia odlicza dni do swoich szesnastych urodzin. Jak każdy nastolatek po ukończeniu szesnastego roku życia ma zostać zabrana do OPR, Organizacji Przenajświętszej Rewolucji. Musi zostawić dziadka, ich małe lokum, motyle z drutu i cząstkę siebie. Dziewczyna nie chce wstępować do OPR i ucieka. Nie wie, że mogą ją spotkać gorsze rzeczy od OPR.
W tym samym czasie Patridge znajduje tajne przejście, którym wymyka się z Kopuły i jako Czysty wkracza do świata zniszczonego przez potężne eksplozje. Chce uwolnić się od ojca tyrana.
Drogi Pressi i Patridge’a krzyżują się, a ich spotkanie może zmienić bieg historii Nowej Ziemi.

Grzechem mieszkańców Kopuły jest to, że przeżyli. Nie mogła ich za to winić, gdyż sama popełniła ten grzech.
(str. 57)

Powieści opowiadające o losach świata w przyszłości – po wybuchach, kataklizmach lub zmianie myślenia społeczeństwa – są wszem i wobec znane czytelnikom. Myślę, że większość z Was spotkała się z podobnymi historiami. Ponieważ miałam za sobą kilka wypraw do przyszłości i poznałam różne wizje autorów, byłam bardzo zainteresowana świetnie przyjętą przez innych czytelników powieścią pani Baggott. Obok takiej powieści nie można przejść obojętnie. Moje marzenie o poznaniu losów Pressi spełniło się, kiedy dostałam książkę do rąk, a wtedy nie istniało już nic innego – tylko ja i przerażający świat.

Początek wydał mi się trochę nudny; zbyt dużo opisów, mało dialogów, żadnej akcji, tylko wolne, mogłabym rzec, że leniwe wkroczenie do ponurej, strasznej rzeczywistości. Odrobinę nudziłam się. Dopiero po jakichś stu stronach poczułam, że coś zaczyna się dziać, a fakt ten niezmiernie mnie ucieszył. Obawiałam się, że tak świetny pomysł mógłby zostać
Źródło
zmarnowany przez brak jakiejkolwiek akcji. Na szczęście wszystko się zmieniło i po następnych rozdziałach pełną parą wkroczyłam do ciemnych uliczek miasteczka zrujnowanego przez wybuch.
Świat przedstawiony jest makabryczny – to najlepsze określenie. Pani Baggott prostymi słowami ujawniła przede mną mroczne sekrety ludzi, którzy przetrwali. Stopione z ich ciałami przedmioty (czasem nawet żywe stworzenia), deformacje czy oparzeliny to dopiero początek tego, co zaserwowała autorka. Podczas czytania opisów informujących o wyglądzie mijanych przez Pressię ludzi czułam… co czułam? Obrzydzenie? Strach? Mdłości? Chyba wszystko naraz! W porównaniu z innymi osobami Pressia miała ogromne szczęście, co nie zmienia faktu, że autorka wcale nie chciała jej oszczędzić. Właśnie ten brak idealizowania głównej bohaterki nie tyle zaskoczył mnie, ile sprawił, że chętniej podeszłam do lektury i byłam ciekawsza jak też ta odważna, pełna siły i determinacji nastolatka poradzi sobie ze swoim ogromnym brzemieniem, bo – spójrzmy prawdzie w oczy – jak można funkcjonować z głową lalki zamiast dłoni?  
Równie mocno urzekł mnie Bradwell, a co za tym idzie, jego naprawdę wzruszająca oraz przerażająca historia o ciotce i wujku oraz opowieść o ptakach w plecach. Śledząc wspomnienia małego chłopca miałam ochotę rozpłakać się, nie zwracając uwagi na to gdzie jestem. W filmach akcji i dramatach bohaterowie często muszą podejmować naprawdę trudne decyzje, a wtedy ogarnia ich rozpacz i wyrzuty sumienia, że tak musieli zrobić. Podobne sceny miałam przed oczami, zaś emocje bohaterów podziałały na mnie ze zdwojoną siłą. Nutka dramatyzmu stworzona przez autorkę robi swoje. Makabryczny obraz i tragiczne przeżycia bohaterów to z pewnością najmocniejsza strona Nowej ziemi – najmocniejsza, a zarazem najstraszniejsza.
Bohaterowie są świetnie wykreowani, charaktery nie powielają się, każdy ma coś, po czym łatwo można go rozpoznać (nawyk lub rzecz), a przede wszystkim postaci zostały bardzo dobrze dopieszczone przez autorkę. Zdumiewała mnie siła Pressi, odwaga Bradwella, determinacja Patridge’a, styl bycia El Capitana (i jego brata) oraz lojalność Lydy. Nawet w czarnych charakterach można było zauważyć promyki dobroci, które nie mogły przebić się przez warstwy zawiści, nienawiści i egoizmu.
Miejsce akcji to nie tylko wcześniej wspomniane ponure uliczki, lecz także ziemie nie nadające się do wydania plonów, siedliska Pyłów, mroczne, zniszczone lasy oraz gość programu – idealna Kopuła. Podróże bohaterów, nieustanna zmiana miejsc i przemieszczanie się po różnych zakątkach czegoś, co dawniej było polami, ogromnymi łąkami, osiedlami i domami jak najbardziej wpływa korzystnie na ocenę Nowej ziemi. Dzięki temu możemy spotkać mnóstwo innych postaci, przewinąć się przez najróżniejsze środowiska i poznać smak przygody – fakt faktem niebezpiecznej, ale w grupie raźniej i bezpieczniej. Pani Baggott pokazuje również, że potrafi tworzyć różnorodne miejsca i nie ogranicza się do uliczek oraz Kopuły. Mnie osobiście bardzo się to podobało.

Nasi bracia i siostry, wiemy, że tu jesteście. Pewnego dnia wyjdziemy z Kopuły i przyłączymy się do Was w pokoju. A na razie przyglądamy się Wam życzliwie z oddali.
(str. 8)

Źródło
Język i styl Julianny Baggott to zupełnie inna bajka. Większość pisarzy posługuje się prostym językiem i ma lekki styl, co można zauważyć w większości recenzji. W przypadku pani Baggott jest inaczej. Język jest przystosowany to nastoletnich czytelników, zaś styl godny pozazdroszczenia i wyćwiczony, ale całość tworzy rzadko spotykaną mieszankę. Czytając dzieło pani Baggott trzeba skupić się na połykanych wyrazach, gdyż łatwo można zgubić wątek i tym samym zapomnieć o co chodziło. Nie zmienia to faktu, że obie rzeczy bardzo wciągają, a trzecioosobowa narracja i wszechwiedzący narrator umożliwia śledzenie losów najważniejszych postaci. Po prostu na przygodę Pressi oprócz czasu trzeba również poświęcić uwagę.
Przewidywalność to chyba jedyny minus Nowej ziemi. W połowie książki odkryłam niektóre fakty i tylko czekałam na potwierdzenie moich domysłów. Nie jest to jakaś szczególna ujma dla pierwszej części serii Świat po wybuchu, jednak czułam, że do oryginalnego pomysłu pani Baggott wkradła się nutka schematyzmu.
Lekki wątek miłosny wynagradza krzywdę w postaci przewidywalności. Byłam zachwycona tym jak delikatnie autorka potrafi wykraść dla bohaterów chwilkę na troskę, miłość i współczucie. W sytuacji Pressi nie ma czasu na amory, bo walka toczy się na śmierć i życie, lecz pani Baggott postanowiła umilić bohaterom czas i chwała jej za to. Inaczej całość wydawałaby się trochę sucha i pozbawiona tego „czegoś”.
Ku mojemu zdziwieniu punkt kulminacyjny nie okazałam się wielkim „bum!”, ale przyznam szczerze, że nie czekałam na nic szczególnego. Autorka dostarcza mnóstwa wrażeń w czasie czytania i gdyby mocno zakończyła pierwszą część całość mogłaby wydawać się lekko przesadzona. Moim zdaniem zakończenie było  świetne, subtelne i zrobiło na mnie duże wrażenie.

- Utraty nakładają się na siebie – rzekł Bradwell. – Nie można doświadczać jednej, nie doświadczając jednocześnie wszystkich wcześniejszych.
(str. 350)

Podsumowując:

Świat Pressi to naprawdę makabryczne miejsce, do którego nie chciałabym należeć ani przez chwilę. Bohaterom pomaga przetrwać tylko siła i nadzieja, że być może wkrótce będzie lepiej. Nowa ziemia oczarowała mnie i pozostawiła w mojej czytelniczej duszy kolejny ślad. Wszystkim gotowym na spotkanie z ponurą rzeczywistością i strasznym obrazem przyszłości polecam Nową ziemię – nie pożałujecie swojego wyboru, wydanych pieniędzy i czasu poświeconego na lekturę.

8/10

Za możliwość poznania przerażającego, zapadającego w pamięć świata Pressi dziękuję Młodzieżowemu Klubowi Recenzenta 



Stosik i podsumowanie miesiąca: lipiec

Aż trudno uwierzyć, że to już połowa wakacji! Czas tak szybko leci, ale można go odpowiednio wykorzystać (czytanie <3). Jak Wam mijają słoneczne dni? Pracujecie, wypoczywacie, zwiedzacie? 
Tymczasem zapraszam Was na obejrzenie moich lipcowych zdobyczy i rzucenie okiem na podsumowanie ubiegłego miesiąca :)

Od lewej strony:
- Teodozja i berło Ozyrysa R.L. Lafevers - z wymiany na Lubimy Czytać
- Sorry Zoran Drvenkar - zakup własny (och, te promocje w Matrasie!)
- Cień i kość Leigh Bardugo - egzemplarz recenzencki od wydawnictwa Papierowy Księżyc
- Król kruków Maggie Stiefvater - zakup własny. Nie mogłam tak po prostu przejść obok powieści pani Stiefvater!
- Kocham Nowy Jork Isabelle Lafleche RECENZJA - egzemplarz recenzencki od Wydawnictwa Literackiego
- Życie w oborze Dorota Frączek - od wydawnictwa Novae Res

To tyle z moich lipcowych zdobyczy. Sierpień przywitałam kupnem powieści panów Evansa (Zegarek z różowego złota) i Sparksa (Pamiętnik). Taki początek miesiąca jest idealny :D

Podsumowanie miesiąca: lipiec

Książki przeczytane w tym miesiącu:

1. Złoty most Eva Voller 
2. Głos Anne Bishop
3. Aż gniew twój przeminie Asa Larsson
4. O krok za daleko Abbi Glines
5. Kocham Nowy Jork Isabelle Lafleche
6. Nowa ziemia Julianna Baggott (recenzja wkrótce)
7. Wakacyjne przyjaciółki Luanne Rice
8. Zbuntowany książę Celine Kiernan
9. Papierowe miasta John Green (recenzja wrótce)
10. Joyland Stephen King (recenzja również niebawem)

W licpu również ustanowiłam swój rekord w ilości przeczytanych powieści, ale nie zapominajmy - liczy się jakość, nie ilość :) Recenzje Nowej ziemi, Papierowych miast i Joyland opublikuję w przyszłym tygodniu. Zainteresowanych zapraszam do przeczytania.

Sukces i porażka:

Najlepsza książka lipca to: Zbuntowany książę
Najgorsza książka lipca to: Głos i Złoty most
Największe zaskoczenie: Wakacyjne przyjaciółki i Aż gniew twój przeminie

Drobne ogłoszenia parafialne:

1. Jestem ogromnie ucieszona, ponieważ niedawno podjęłam współpracę recenzencką z wydawnictwem Novae Res. Wydawnictwo to ma bogaty katalog powieści. Moja radość wciąż trwa! Mam nadzieję, że współpraca będzie owocna, a Was już wkrótce zapraszam do przeczytania recenzji (a najlepiej całej powieści) Życie w oborze.

Pozostaje mi życzyć Wam, drodzy Blogerzy, przyjemnej pogody na sierpniowe dni, słońca, trochę deszczu, żadych ogromnych upałów i czasu na poznawanie nowych książkowych światów :) Pozdrawiam Was z malutkiej wioski w górach, gdzie spędzam wakacje ;) A na koniec pragnę Wam przedstawić mojego stróża książek (ma na imię Chester). Jak widać na poważnie wziął sobie do serca pilnowanie moich skarbów ;)




057. "Kocham Nowy Jork" - Isabelle Lafléche

Tytuł: Kocham Nowy Jork
Tytuł oryginału: J'adore New York
Autor: Isabelle Lafléche
Seria/cykl: --
Data premiery: 4 lipca 2013
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Liczba stron: 338



Trzydziestokilkuletnia Catherine jest bardzo ambitną, zabawną i żywiołową prawniczką. Kiedy otrzymuje propozycję pracy w nowojorskiej centrali wie, że właśnie w tej chwili otwierają się drzwi do wielkiej kariery. Marzenie o cudownej pracy i możliwości dotarcia do najwyższego szczebla w hierarchii firmy szybko zamieniają się w koszmar. Okazuje się bowiem, że kancelaria w Nowym Jorku w niczym nie przypomina paryskiej firmy. Prawniczka musi zmierzyć się z zazdrością kolegów z pracy, opryskliwością wyżej ustawionych pracowników i z morderczym tempem pracy. Jak pośród męczącej bieganiny po kancelarii i siedzeniu do późna w pracy znaleźć czas na zakupy i zwiedzenie Manhattanu? Czy Catherine będzie miała szansę rozwinąć skrzydła w nowojorskiej kancelarii? A może spotka ją prawdziwa miłość?



W kancelariach prawnych pracują dwa rodzaje ludzi: ci, którzy cierpią na wrzody żołądka, i ci, którzy je powodują.

(str. 156)



Na rynku wydawniczym coraz częściej pojawiają się lektury o podobnej tematyce – nowe środowisko, nowe zasady i potrzeba przystosowania się do nich przedstawione w różnych sytuacjach. Jeszcze częściej podobne książki opowiadają o kobietach, które nigdy nie spotkały swojej prawdziwej miłości i oto nadchodzi czas na uczucie, w tle z morderczą pracą, sekretami i innymi „dodatkami”. Widząc zapowiedź Kocham Nowy Jork  pomyślałam: czemu nie? Byłam bardzo ciekawa, jak Paryżanka ze świetnym gustem i miłością do wydawania pieniędzy na ubrania oraz perfumy poradzi sobie w ogromnej kancelarii pełnej ludzi dążących do tego samego celu, co ona.

Zacznę może od początku. W pierwszym rozdziale spotykamy się z kancelarią, a co za
Źródło
tym idzie – atmosferą panującą w firmie. Pani Lafléche świetnie odzwierciedliła uczucia pracowników i klimat Nowego Jorku za szybami potężnego wieżowca Edwards & White. Wśród tłumu prawników spotykamy Catherine. Co o niej pomyślałam na początku? Na pewno, że ta kobieta jest gotowa na wszystko – nawet na podróż samolotem bez walizki, a jedynie z torebką i flakonikiem perfum. W Catherine drzemie ogromna siła, która pozwala jej pracować przez długie godziny i – co było naprawdę dziwne, biorąc pod uwagę jej kolegów – cieszyć się z tylu zleceń i zadań, w dodatku jest sprytna i dzięki temu z klasą wybrnęła z kilku nieprzyjemnych starć z koleżankami. Wyraźnie widać, że autorka chciała zrobić z głównej bohaterki silną kobietę, której do szczęścia nie potrzeba mężczyzny i świetnie jej się to udało. Jedyną rzeczą, którą naprawdę przeszkadzała mi w postaci Catherine, to takie dziwne podejście do miłości: jest albo nie ma – jeżeli jest, to dobrze, jeżeli nie, to też dobrze. Trochę denerwowało mnie również to, że zbyt wiele czasu poświęcała pracy, zaniedbując swoje życie prywatne i pozbawiając się chwili relaksu.

Pozostali bohaterowie nie zostali nakreśleni zbyt wyraźnie. Co prawda u wielu z nich mogłabym wymienić jakieś szczególne cechy charakteru, czyniące ich tymi, którymi byli, lecz nie poznałam żadnej postaci tak dobrzej jak Catherine. Stanowili dodatek do szalonego życia prawniczki Lambert. Nie uważam tego za jakiś wielki minus lub ujmę dla Kocham Nowy Jork – sam charakter Catherine dostarcza dużo zabawy i uśmiechu, lecz większy wkład w drugoplanowych bohaterów byłby mile widziany.

Pani Lafléche, tak jak wspomniałam na początku recenzji, idealnie odzwierciedliła atmosferę w firmie. Hm… długo nie wytrzymałabym tam. Wyobraźcie sobie mrowisko – ten obraz miałam przed oczami. Wszyscy gdzieś biegają, wychodzą na spotkania, dzwonią, odbierają telefony, odpisują na maile, spieszą się na konferencje… Straszne, prawda? A może raczej trochę przerażające. Autorka wiedziała jak stworzyć taką atmosferę i wiedziała również w jaki sposób utrzymać ją do samego końca, co dodało książce mnóstwo uroku i pomogło zrozumieć czytelnikowi sytuację Catherine.



Jak mawiał mój ojciec, lepiej milczeć, ryzykując, że inni wezmą cię za głupka, niż się odezwać i rozwiać wszelkie wątpliwości.

(str. 105)



Miejsce akcji – głośny Nowy Jork – to idealny wybór. Miasto, które nigdy nie śpi,
Źródło
stworzyło z główną bohaterką niezły duet. Czasami nawet miałam wrażenie, że Catherine w ogóle nie pasuje do Paryża, lecz bardziej do Nowego Jorku i sklepów z markową odzieżą.

Akcja gna do przodu. Co prawda nie pojawiają się tutaj momenty mrożące krew w żyłach, ale na każdej stronie przewijają się intrygi zazdrosnych koleżanek z pracy, plotki, sekrety, nowe zadania i oszustwa, wobec czego ciągle coś się dzieje. Przy Kocham Nowy Jork trudno jest się nudzić. Można poznać smak morderczej pracy oraz być świadkiem naprawdę podłych żartów.

Niezwykle lekki styl autorki pozwala na szybkie, wręcz błyskawiczne czytanie, a francuskie zwroty przypominają o pochodzeniu Catherine i o tym, że nawet jeśli pochłania ją praca i podziwianie Nowego Jorku, to i tak wciąż jest Francuzką i trudno jest jej zapomnieć o Paryżu. Mnie osobiście francuskie przekleństwa rozśmieszały i sprawiały, że chętniej zagłębiałam się w świat Catherine.

To, co tak naprawdę przeszkadzało mi w Kocham Nowy Jork, to pozbawione emocji opisy. Pani Lafléche (czy też Catherine jako narratorka) opowiadało to tak trochę… od niechcenia, bez żadnych szczegółów i uczucia, jak gdyby wątek miłosny nie był niczym ważnym, a zemsta na sekretarkach zwykłą zabawą. Myślę, że właśnie na tym Kocham Nowy Jork traci tak dużo w oczach czytelnika. Naprawdę byłam ciekawa wielu rzeczy, tymczasem autorka opowiedziała o nich tak, jakby nie robiło to na niej wrażenia, i mówiła dalej o losach Catherine. Niemniej jednak ogromną zaletą Kocham Nowy Jork jest to, że w powieści dzieje się tak wiele rzeczy.



Problem z wyścigiem szczurów jest taki, że nawet jak wygrasz, nadal jesteś szczurem.

(str. 340)



Podsumowując:

Podbój Nowego Jorku i kancelarii w wykonaniu Catherine to niezła zabawa, a przy okazji lekcja postępowania fair. Nigdy nie spotkałam tak zabawnej, pełnej energii, odwagi, sprytu i siły ambitnej prawniczki, której bardzo zależy na pracy. Po lekturze powieści pani Lafléche wiem jedno – nigdy nie chciałabym wylądować na miejscu Catherine i oddawać pracy swoje całe życie. Barwna, pełna śmiechu powieść o przygodach Catherine to idealny „umilacz” czasu na długie wieczory. Jestem ciekawa kolejnej odsłony jej zwariowanego życia w Kocham Paryż.

Świetna zabawa gwarantowana! Polecam!

7/10

Za możliwość poznania zwariowanego świata Catherine serdecznie dziękuję Wydawnictwu Literackiemu