A więc stało się. Sierpień powoli dobiega końca i już wkrótce nastanie nieszczęsny 2 września... O dziwo mam ochotę iść do szkoły, a to dlatego, że rozpoczynam liceum (profil artystyczno - medialny. Ciekawe co z tego wyniknie?). W sierpniu moja biblioteczka domowa zapełniła się ciekawymi pozycjami :)
Od góry: - Zegarek z różowego złota Richard Evans - kupione w tajemnicy przed tatą ^^ Tak na dobry początek sierpnia; - Pamiętnik Nicholas Sparks - j.w. (za namową kuzynki); - Sekretne życie CeeCee WilkesDiane Chamberlain - egzemplarz recenzencki od Młodzieżowego Klubu Recenzenta; - Sebastian Anne Bishop - egzemplarz recenzencki od wydawnictwa Initium RECENZJA; - Gdzie indziej Gabrielle Zevin - j.w. Aktualnie czytana - Wyspa motyli Corina Bomann - kupiona w połowie przez tatę, w połowie przeze mnie; - N@pisz do mnie Daniel Glattauer - egzemplarz recenzencki od Grupy Wydawniczej Publicat; - Lato w Savannah Beth Hofman - j.w. RECENZJA - Spotkajmy się w kawiarni Jenny Colgan - egzemplarz recenzencki od Wydawnictwa Literackiego. Recenzja na początku września :) - Hyperversum Cecilia Randall - z wymiany na Lubimy Czytać; + mały muzyczny dodatek do stosiku w postaci płyty mojego ulubionego zespołu Anathema Serenades :)
Tak z innej bajki - już dzisiaj zamawiam na Allegro drugi tom Ostatniej spowiedzi. Razem z kuzynką nie mogłyśmy się doczekać! Wkrótce obie będziemy się cieszyć kontynuacją pięknej historii o miłości :)
Myślę, że siedem książek w miesiącu to całkiem dobry wynik, zwłaszcza, że nie miałam czasu przez moje "dodatkowe" zajęcia. Ogólnie całe życie jestem zabiegana.
Sukces i porażka:
Najlepsza książka w sierpniu to: Nie mogę powiedzieć ci prawdy i Spotkajmy się w kawiarni
Najgorsza książka w sierpniu to: chyba takiej nie było
Największe zaskoczenie: Spotkajmy się w kawiarni
Drobne ogłoszenia parafialne:
1. 11 września mój blog obchodzi swoje pierwsze urodziny. W związku z tym szykuję mały urodzinowy konkurs :) Pierwsze informację opublikuję już wkórtce
2. Dzięki Abigail dowiedziałam się, że co roku na Targach Książki pewna dziewczyna organizuje spotkanie blogerów. Za namową Abi nie będziemy robić konkurencji. Naszym pomysłem jest, aby każdy, kto w sobotę (tj. 26 października 2013) będzie na Targach i będzie miał ochotę porozmawiać z którymś napotkanym blogerem o książkach, blogach itp. przypiął do ubrania napisane na karteczce pseudonim i adres bloga :) Co do logo i podobnych spraw damy znać, kiedy we trzy naradzimy się :)
To tyle z mojej strony. Dziękuję za uwagę ;) Wszystkie zaległości w komentowaniu Waszych postów niedługo nadrobię. Przez wakacje miałam ograniczony dostęp do internetu i musiałam zadowolić się kilkoma minutami.
Tytuł: Papierowe miasta Tytuł oryginału: Paper Towns Autor: John Green Seria/cykl: -- Data premiery: 5 czerwca 2013 Wydawnictwo:Bukowy Las Liczba stron: 400
Osiemnastoletni
Quentin Jacobsen – dla przyjaciół Q – od zawsze był zafascynowany swoją uroczą
sąsiadką Margo Roth Spiegelman. Pewnej nocy, kiedy Margo wdziera się przez okno
do jego pokoju ubrana jak ninja, nie może uwierzyć, że ta oto popularna
dziewczyna wzywa go do udziału w niesamowitej wyprawie po niewielkim
miasteczku. Kiedy przygoda dobiega końca, nastaje dzień, a co za tym idzie –
lekcje. W szkole Q zauważa, że nie ma jej sąsiadki, zaś zrezygnowani ciągłymi ucieczkami
rodzice Margo nie obchodzą się zniknięciem najstarszej córki. Niedługo po tym
chłopak odkrywa, że Margo zostawiła za sobą wskazówki – mało tego, pozostawiła
je specjalnie dla Quentina. W czasie poszukiwania Margo Q dowiaduje się, że
cudowna sąsiadka, do której wzdychał przez kilka ostatnich lat, jest zupełnie
kimś innym.
„Moim cudem było to, że spośród
wszystkich domów na wszystkich osiedlach mieszkaniowych w całym stanie Floryda
zamieszkałem w domu w sąsiedztwie Margo Roth Spiegelman.”
(str.
9)
Dla
fanów Gwiazd naszych wina wiadomość o
kolejnej powieści Johna Greena ukazująca się nakładem wydawnictwa Bukowy Las
była z pewnością ogromną radością. Autor wzruszającej historii o Hazel i
Augustusie znów wkracza na polski rynek wydawniczy. Przyznajcie sami: nie
mogliście się doczekać Papierowych miast?
Mieliście jakiekolwiek obawy przed następną książką pana Greena? Powiem
szczerze, że ja liczyłam na następny sukces i byłam pewna, że Papierowe miasta zachwycą mnie tak samo
jak Gwiazd naszych wina (no, może
troszkę mniej, zważywszy na to, że wydana w lutym opowieść o Hazel jest jedyna
w swoim rodzaju i na razie króluje na mojej liście bestsellerów). Czy tak było?
„Zawsze wydawało mi się absurdalne,
że ludzie chcą się z kimś zadawać tylko dlatego, iż ten ktoś jest ładny. To
jakby wybierać płatki śniadaniowe ze względu na kolor, a nie na smak.”
(str.
53)
Już
na pierwszych stronach poczułam się tak, jakbym czytała Gwiazd naszych wina –
ten sam lekki styl, prosty język i duża dawka
humoru. Przez kolejne rozdziały przechodziłam z uśmiechem na ustach i radością,
bo oto w moich rękach znalazło się bestsellerowe dzieło kultowego
amerykańskiego pisarza. Prolog zachwycił mnie do granic możliwości, tak samo
część pierwsza, czyli najbliższe sto osiem stron. Później było równie cudownie
z wyjątkiem końca, ale o tym za chwilę.
Co
mogę powiedzieć o bohaterach? To, że są świetnie wykreowani i zabawni (humor
jest znakiem rozpoznawczym Johna Greena). Ogromną sympatią obdarzyłam Quentina.
Jego prosty tok myślenia i punkt widzenia często sprawiały, że w czasie lektury
wybuchałam śmiechem, no bo jak tu nie mieć banana na ustach przy tak
przyjemnym, inteligentnym i przezabawnym bohaterze? Przyjaciele Quentina
również zrobili na mnie wrażenie. Zaskakujące jest to, że każdy miał inny
charakter, który z łatwością dało się określić dzięki wyraźnym cechom. Naprawdę
czułam, że Q, Radar i Ben mają za sobą długie lata przyjaźni. Myślę, że relacje
między nimi zostały bardzo dobrze przedstawione. Margo również mnie zaskoczyła,
a przynajmniej na początku. Nie spodziewałam się po niej takiej postawy.
Polubiłam ją za odwagę i pomysłowość. Niestety później jej obraz zepsuł się w
mojej głowie i przestałam patrzeć na nią tak, jak na pierwszych stronach.
Zatęskniłam za tamtą Margo, która (uwaga, spoiler) wrzuciła śledzia do samochodu (koniec).
Na szczęście przy Quentinie zawsze była paczka przyjaciół, powiększająca się z
każdym rozdziałem.
Jak
mówiłam wcześniej, lekki styl, prosty, młodzieżowy język i humor sprawiły, że
od razu w mojej głowie zaświeciła się żarówka z napisem „Twórczość Johna
Greena”. Jeszcze nigdy nie miałam okazji spotkać się z pisarzem, którego styl w
ogóle się nie zmienił. Narracja pierwszoosobowa dodała lekkości powieści.
Dzięki temu książkę czyta się bardzo, bardzo szybko.
„Tak trudno jest odejść
– dopóki się nie odejdzie. A wówczas to najłatwiejsza rzecz pod słońcem.”
(str.
295)
Papierowe
miasta jest dobrą, przyjemną lekturą i z pewnością
podbiłaby moje serce,
gdyby nie jedna rzecz – pomysł. Opis zaciekawił mnie do tego
stopnia, że nie zwracałam uwagi na to, czy Margo znajdzie się, czy też nie, a
jak tak to co będzie między nią a Quentinem… Kończąc Papierowe miasta poczułam niedosyt. Uwierzcie mi lub nie, ale nigdy
nie czułam się tak rozdarta. Z jednej strony powieść pana Greena zachwyciła
mnie bohaterami, przyjemnym miejscem, akcji, jego stylem i lekkością, a z
drugiej… Nie wiem o co mu chodziło w Papierowych
miastach. Gdyby nie wcześniejsza lektura Gwiazd naszych wina nie wiedziałabym, że twórczość tego autora jest
pełna różnorakich metafor. Przez kilka dni po skończeniu Papierowych miast próbowałam zrozumieć historię Quentina, zrozumieć
Margo i jej dziwną wyprawę, zrozumieć wskazówki, które pozostawiała, aż w końcu
próbowała pojąć, dlaczego stało się tak, a nie inaczej. Nie wymyśliłam nic.
Może jestem zbyt inteligentna i nie potrafię rozgryźć tej książki, ale nie
znalazłam w niej sensu. Myślę, że jest to powieść o poszukiwaniu siebie,
podążania za swoją prawdziwą naturą, odnalezieniu tego miejsca, w którym możemy
poczuć się najlepiej, lecz… nic poza tym. Owszem, wskazówki ciekawie prowadziły
Quentina z jednego miejsca do drugiego (pan Green świetnie to zaplanował),
poświęcenie głównego bohatera było ogromne, ale Margo i jej „pomysł” na życie…
Trochę się zawiodłam. Dobra, nie trochę – bardzo. Naprawdę oczekiwałam ciekawej
pointy, takiej, która nie pozwoliłaby mi zapomnieć o książce i kazałaby mi
często wracać do historii Quentina.
„Każdy opętany jest manią
posiadania przedmiotów. Cienkich jak papier i jak papier kruchych.”
(str.
78)
Podsumowując:
Nie
chcę oceniać Papierowych miast przez
pryzmat Gwiazd naszych wina i sukces
Johna Greena. Co to, to nie. Tak, spodziewałam się czegoś innego i tak,
zawiodłam się na Papierowych miastach
(oczywiście pod względem zakończenia; styl i bohaterowie są jak najbardziej w
porządku), dlatego trudno wystawić mi słabą ocenę. Niestety moje wrażenia po
tej lekturze nie są zbyt pozytywne.
Nie
oznacza to oczywiście, że chcę Was zniechęcić do Papierowych miast. Może Wam przygoda Q przypadnie do gustu i lepiej
zrozumiecie zachowanie Margo. Ja osobiście nie odebrałam tej lektury jak
najlepiej. Niemniej jednak John Green wciąż jest moim ulubionym pisarzem!
Tytuł: Lato w Savannah Tytuł oryginału:Saving CeeCee Honeycutt Autor: Beth Hoffman Seria/cykl: Seria z Zakładką Data premiery: 7 lutego 2012 Wydawnictwo:Książnica Liczba stron: 344
Cecelia Rose
Honeycutt nie ma łatwego życia. Jej psychicznie chora matka przynosi wstyd
zarówno sobie, jak i swojej córce. CeeCee chciałaby, aby jej mama była zdrowa,
nie paradowała po ulicy w sukni ze szkolnego balu, nie nosiła tej wstrętnej
szarfy z tytułem królowej i zaopiekowała się dzieckiem, które w szkole zdobywa
najlepsze stopnie. Życie CeeCee zmienia się, kiedy matka ginie w wypadku.
Na
ratunek dwunastoletniej dziewczynce przybywa ciocia Tootie. Zabiera Cecelię
starym kabrioletem do swojego domu w Savannah, gdzie nareszcie może poznać smak
prawdziwej miłości, nauczyć się wielu ważnych rzeczy od kucharki z barwną
przeszłością, odnaleźć przyjaciół, zrozumieć zachowanie ojca i zobaczyć jak
wygląda świat rządzony przez same kobiety.
„Pani Odell powiedziała mi kiedyś,
że wybaczanie ma o wiele więcej wspólnego z osobą, która wybacza, niż z tą,
która go potrzebuje. Powiedziała, że chowanie urazy i gniewu ma mniej więcej
tyle samo sensu, co walenie się w głowę młotkiem i oczekiwanie, że drugą osobę
zaboli głowa.”
Widząc
pewnego dnia w księgarni Lato w Savannah
obiecałam sobie, że na pewno zdobędę tę pozycję. Przeczytawszy opis
debiutanckiej powieści pani Hoffman poczułam to dziwne przyciąganie do książki.
Znacie to? Chociaż nie znałam opinii Lato
w Savannah i nie przepadałam za takim gatunkiem, w pamięci zapisałam sobie
piękną okładkę i ciekawy opis. Pastelowe, dziewczęce barwy okładki i słowa
„Swoim starym kabrioletem zabiera CeeCee do pachnącego, pełnego dobrobytu
świata Savannah, w którym rządzą niemal wyłącznie kobiety” utwierdziły mnie w
przekonaniu, że będzie to piękna historia o przyjaźni, poznawaniu świata i
odkrywaniu jego tajemnic na tle malowniczego miasteczka. Miałam też nadzieję,
że spotkam tam ważne przesłania i mądrości. Czy tak było? Z przymrużeniem oka
mogę powiedzieć że owszem, część moich oczekiwań faktycznie się spełniła, ale
nie tak, jak to sobie wyobrażałam.
Zacznijmy
od tego, że dużym zaskoczeniem dla mnie był czas akcji, ponieważ przypada on na
moje ukochane lata sześćdziesiąte XX wieku, kiedy w Stanach Zjednoczonych po
ulicach mknęły (dziś dla nas) legendy motoryzacji, moda wyraźnie zapisała się w
historii, czarno-białe zdjęcia wykonywano pięknymi, starymi aparatami
fotograficznymi, kino było ogromną rozrywką, a wszystko to dopełniała magiczna,
charakterystyczna dla tamtego okresu muzyka. Pani Hoffman od pierwszych stron
zdobyła moje serce, osadzając historię CeeCee właśnie w tych latach.
Drugą
ważną rzeczą, która również na samym początku pozytywnie wpłynęła na ocenę
powieści, jest klimat amerykańskiego południa w 1967 roku. Autorce bardzo dobrze
udało się przedstawić każdy szczegół mody z lat sześćdziesiątych, zwyczaje,
spędzanie czasu wolnego, zachowanie bohaterów, a nawet zwroty. Całość utworzyła
piękny obraz żywcem wyrwany ze starego filmu. Najbardziej ceniłam opisy
wcześniej wspomnianych starych samochodów, mody i domów, ponieważ robiły
wrażenie (a które – jako miłośniczka lat sześćdziesiątych – po prostu
uwielbiam. Taka moja mała miłość.)
Jak
mówiłam na początku, moją uwagę przykuła naprawdę ładna okładka w pastelowych
barwach. Cała oprawa graficzna jest bardzo piękna, począwszy od kolorów, aż po
tył książki. Gdybym miała wybierać okładkę swojej książki, chciałabym coś w
podobnym stylu. Na pierwszy rzut oka można stwierdzić, że będzie to lekka
opowieść o czymś niezwykłym.
„Ale niektórzy sporo zapłacą, by
ktoś dał im nadzieję.”
(str.
167)
Skoro
Lato w Savannah ma trzy bardzo mocne
strony, dlaczego mam mieszane uczucia po przeczytaniu powieści pani Hoffman?
Otóż dwie rzeczy zostały słabo dopracowane i trochę zniszczyły urok
wzruszającej historii CeeCee. O czym mowa?
Narracja.
Styl autorki jest dobry – lekki, przyjemny, swobodny – język również, narracja
z punktu widzenia CeeCee w pierwszej osobie tak samo… Ale coś było nie tak. Mam
na myśli to, że autorka dzieląc się z czytelnikiem losami CeeCee, pisała bez
większego wkładu w historię dziewczynki. W pewnym momencie czułam się jakbym
czytała pamiętnik; zero emocji, proste zdania, żadnych większych opisów myśli
lub wewnętrznych rozterek, a jedynie ciekawość, co też będzie dalej. Właśnie
przez tą suchą, prostą, trochę lakoniczną narrację Lato w Savannah utraciło tyle barw zyskanych na samym początku.
Śledząc losy CeeCee natknęłam się na jeden moment, w którym faktycznie uroniłam
kilka łez, lecz jak na historię opowiadającą o stracie, prawdziwej miłości,
rozstaniach i przyjaźni to stanowczo za mało. Liczyłam na prawdziwą fontannę
łez (nie wiem, czy wiecie, ale uwielbiam ryczeć nad książkami), ale niestety
pod tym względem odrobinę się zawiodłam…
Drugą
rzeczą, która również nieco zniszczyła odbiór Lato w Savannah są… bohaterowie. Miałam ogromną nadzieję na to, że
Cecelia w swoim krótkim życiu spotka mnóstwo osób o różnych charakterach, z
normalnymi lub dziwnymi zainteresowaniami, a każda z nich miałaby barwną albo
prostą przeszłość… Tymczasem autorka nie za bardzo skupiła się na kreowaniu
postaci. Rozpoczynając przygodę z Lato w
Savannah poznajemy CeeCee w wieku ośmiu lat. Nigdy nie powiedziałabym, że
główna bohaterka mogła mieć wtedy zaledwie osiem lat! Pani Hoffman zrobiła z
niej trochę zbyt dojrzałą postać. Sądziłam, że Cecelia nie będzie pojmować
wielu rzeczy związanych z jej matką, chorobą psychiczną i w głębi duszy będzie
prawdziwym dzieckiem, tymczasem CeeCee rozumiała aż za wiele. Nie chodzi o to,
że czepiam się inteligencji ośmioletniego dziecka – chcę powiedzieć, że pani
Hoffman trochę przesadziła z jej mądrością i wyrozumiałością. Były takie
nienaturalne i sztuczne.
Ciocia
Tootie była idealnym przykładem krewnej, którą wszyscy uwielbiają, jest bogata,
ma wielkie serce i poświęca się każdej najmniejszej sprawie. Oletta bardziej
przypadła mi do gustu tym, że było u niej widać mocne cechy charakteru oraz to,
że jej przeszłość wpłynęła na teraźniejszość. Ponad to wielu bohaterów nie
wyróżniało się niczym szczególnym. Trochę mi przykro, że kwestia postaci
wypadła tak słabo, bo byłam pewna, że spotkam mnóstwo ciekawych charakterów.
„Wszyscy musimy być ostrożni, ale
zapewniam cię, że na każdą złą osobę na tej ziemi przypada sto dobrych.”
(str.
186)
Podsumowując:
Każda
książka ma mocne i słabe strony. Pani Hoffman oczarowała mnie magią lat
sześćdziesiątych, niesamowitym klimatem amerykańskiego Południa i dbałością o
szczegóły, lecz poległa przy bohaterach i nijakiej narracji. Jak na debiut
historia CeeCee faktycznie robi wrażenie. Czy polecam? Jak najbardziej. Jeśli
szukacie lekkiej historii o przyjaźni i pokonywaniu przeciwności losu, śmiało
sięgnijcie po Lato w Savannah. Nie
jest to zła pozycja, tylko trochę niedopracowana. Mimo to historia CeeCee długo
pozostanie w mojej czytelniczej duszy, chociażby ze względu na czas akcji,
który będę kojarzyć właśnie z Cecelią Rose Honeycutt.
„To nasza wiara w siebie wpływa na
to, jak oceniając nas inni.”
Tytuł: Cień i kość Tytuł oryginału:Shadow and bone Autor: Leigh Bardugo Seria/cykl:Trylogia Grisza tom 1 Data premiery: 19 czerwca 2013 Wydawnictwo:Papierowy Księżyc Liczba stron: 380
Fałda Cienia od
wieków dzieli Ravkę. Mieszkające tam potwory i czyhające na podróżnych
niebezpieczeństwa nie pozwalają przedostać się na drugą stronę, a ten, kto
przekroczy ciemną mgłę może mówić o wielkim szczęściu.
Alina
przygotowuje się do przeprawy przez Fałdę Cienia. Gdy skify pełne żołnierzy
ruszają w głąb Fałdy, pułk Aliny zostaje zaatakowany przez potwory. Jej
przyjaciel z dzieciństwa, Mal, zostaje ciężko ranny. Alina, nie zastanawiając
się długo, rusza mu na ratunek, a kiedy jeden z latających poczwar atakuje i
ją, dzieje się bardzo dziwna rzecz. Okazuje się bowiem, że Alina ma moc – nie
byle jaką. Dzięki niej Fałda Cienia może zostać raz na zawsze zniszczona.
Wkrótce
po tym wydarzenia dziewczyna trafia do szkoły, w której szkoli się Griszów –
potężny, powoli wymierający lud. Pod czujnym okiem tajemniczego Darklinga
doskonali swoją moc i uczy się jak ją wykorzystywać. Sielanka nie trwa zbyt
długo. Alina musi zmierzyć się z mrocznymi tajemnicami, głosem własnego serca i
siłą przyjaźni.
Nie
wiem jak Was, ale mnie hasła typu „Najlepsza powieść fantasy dla młodzieży”
naprawdę zainteresowały. Sam opis również był ciekawy, lecz nie do końca
wiedziałam, czego mogę się spodziewać po debiutanckiej powieści pani Bardugo.
Oprócz tego, że zauroczyła mnie cudowna okładka i tego, iż opis wciągnął mnie
na tyle, że nie mogłam podarować sobie tej powieści, czułam dziwne przyciąganie
do twórczości Leigh Bardugo. No bo spójrzmy prawdzie w oczy – Cień i kość przykuwa uwagę. Do tego
stworzony na potrzeby książki język podobny do rosyjskiego i voilá!
O
ile pozytywne wrażenia wywołane zewnętrznym wyglądem pobudziły moją ciekawość,
tak sam początek nie wywołał u mnie pozytywnych emocji. Był trochę nudny i
napisany tak bez żadnego pomysłu, a przynajmniej tak to odczułam. Wędrówka
żołnierzy w stronę Fałdy Cienia, pierwsze spotkanie z bohaterami, opis miejsca
akcji… Niby nie ma się do
czego przyczepić, ale jednak powiało trochę brakiem
kolorów i tego „czegoś”, co przyciągnęło mnie do książki. Największą zaletą w
pierwszych rozdziałach przygody Aliny okazała się jej relacja z Malem oraz sam
przyjaciel głównej bohaterki.
Dopiero
później, kiedy Alina odkrywa swoją moc, coś drgnęło i na strony powieści
wpłynęła nutka akcji. Od samego początku polubiłam Darklinga, a jego sztuczki i
magiczne zdolności sprawiły, że coraz lepiej postrzegałam tę postać. No kurczę,
śmiało mogę powiedzieć, że się w nim zauroczyłam! Oczywiście moje nastawienie
do Darklinga nie zmieniło faktu, że kreacja tego bohatera była trochę
schematyczna i niestety ten fakt nie dotyczy tylko jego, ale również Aliny,
Geni, króla, królowej…
Cóż,
skoro już jestem przy bohaterach to powiem o nich co nie co. Czytając
rekomendacje powieści pani Bardugo rzecz jasna miałam nadzieję, że spotkam się
z barwnymi postaciami, że każda z nich zostanie osobno wykreowana i będzie mieć
szczególne cechy, po których da się ją rozpoznać, a tymczasem… zawiało
schematyzmem. Alina to typowe brzydkie kaczątko, które spotyka cudownego
księcia z bajki, a ten dostrzega ją pośród tłumu piękności i wybiera jako
towarzyszkę swojego życia. Nie będę zdradzać sekretów Cień i kość, dlaczego tak było, z jakich powodów, w jakiej
sytuacji, o jakim czasie, ale sam pomysł takiego rozwoju akcji również miał w
sobie schemacik (kto przeczytał, ten wie o co mi chodzi). Z kolei Genia jest
idealnym przykładem zwariowanej, szalonej przyjaciółki znającej wszystkie
sekrety uczniów. Nie przywiązałam się do niej w ogóle, może dlatego, że była
taka bezbarwna i… pusta (oczywiście chodzi o charakter). Jak wspomniałam,
Darkling odgrywał rolę niebezpiecznego przystojniaka mającego w rękach potężną
moc i chociaż mam słabość do właśnie takich bohaterów, nie zmienia to mojego
stosunku do kreacji postaci (dobra, dobra, te sztuczki były naprawdę świetne,
zwłaszcza ta jedna, kiedy uratował Alinę, ale ciii… ja nic nie wiem!). Król był
fajtłapą, królowa miała gdzieś królestwo i wylegiwała się na miękkich
poduchach, kapłan sprawiał wrażenie groźnego (tak, sprawiał, bo wcale nie był)…
Cień i kość najbardziej straciła w
mojej ocenie na bohaterach. Nic tak nie dodaje uroku książce jak barwni
bohaterowie, gama przeróżnych charakterów i ciekawe osobowości!
O
ile same postaci nie wypadły dobrze, tak imiona nadane im przez autorkę
spełniły swoją rolę, tworząc wraz z miejscem akcji i nazwami miast jedyny, nie
powtarzalny klimat. Tak naprawdę język odegrał bardzo dużą rolę i myślę, że
poradził sobie znakomicie. Czułam, jakbym wraz z bohaterami przeniosła się do
północnej części Rosji i chyba o to chodziło autorce.
Fałda
Cienia również zrobiła na mnie pozytywne wrażenie, a zwłaszcza najwięcej grozy
stworzyły czające się w jej ciemnościach potwory. Chmura mroku nie tylko
przedzieliła Ravkę, ale również zbudowała swój mały, mroczny świat, pełen
niebezpieczeństw.
Jeśli
chodzi o akcję, to oprócz tego, że była trochę schematyczna, gnała do przodu i
nie pozwalała oderwać się od książki. W ten oto sposób przygodę z Cień i kość zakończyłam w dniu, w którym
ją rozpoczęłam.
O
tempie czytania decyduje również młodzieżowy język powieści, bez trudnych
pojęć, mega długich zdań lub opisów tylko i wyłącznie czynności. Lekki styl
pani Bardugo to jak na debiut spory plus dla całokształtu. Niełatwo jest tak
delikatnie i przyjemnie ubrać w słowa akcję, sprzeczne emocje, opisy walk lub
podejmowanie trudnych decyzji. Chylę czoła przed autorką za znakomity styl.
Podsumowując:
Nie
kłamię mówiąc, że spodziewałam się czegoś lepszego, ale pomimo tych minusów Cień i kość pozostawiła we mnie miłe
wspomnienia wielkiej przygody Aliny. Fantasy z barwnym światem, wątkiem
miłosnym i mrożącymi krew w żyłach potworami? Jestem na tak! Żałuję tylko, że
bohaterowie wypadli najsłabiej pośród wszystkich negatywnych stron
debiutanckiej powieści pani Bardugo. Jednak spójrzmy prawdzie w oczy: wybić się
na rynku wydawniczym z tak świetnym pomysłem to sukces.
Jeśli
chcecie przeżyć coś zupełnie innego, lekkiego i przyjemnego, polecam wam Cień i kość. Zabawa gwarantowana! Może
tak jak ja zakochacie się w mrocznym Darklingu i przedzielonej przez Fałdę
Cienia pięknej Ravce.
7/10
Za możliwość poznania Ravki serdecznie dziękuję wydawnictwu Papierowy Księżyc
Tytuł: Sebastian Tytuł oryginału:Sebastian Autor: Anne Bishop Seria/cykl:Efemera Data premiery: 20 czerwca 2012 Wydawnictwo:Initium Liczba stron: 398
Dawno temu
Efemera została rozbita na magiczne krainy zwane krajobrazami, a wszystko to,
aby uchronić ją od Zjadacza Świata. Krajobrazy łączą mosty, które przenoszą mieszkańców
Efemery z jednego krajobrazu do drugiego według ich pragnień i głosów serc.
Lata później niebezpieczny Zjadacz Świata został zamknięty w ogrodzie i świat
zapomniał o nim, a stabilność krajobrazów utrzymują krajobrazczynie. Jednak nic
nie trwa wiecznie. Zjadasz Świata wydostaje się ze swojego więzienia i atakuje
Efemerę.
W
jednym z krajobrazów, gdzie noc trwa wiecznie, półkrwi inkub Sebastian oddaje
się swoim mrocznym uciechom. Pewnego dnia jego życie zmienia się, gdy w snach
słyszy głos zrozpaczonej kobiety, która pragnie być bezpieczna, kochana i
doceniona, a sytuacja nabiera barw, kiedy dziewczyna trafia do jego krajobrazu.
W
tym samym czasie Zjadacz Świata mknie przez Efemerę. Dzieją się bardzo złe
rzeczy, o których nikt nigdy nie śnił. Złe moce może powstrzymać tylko jedna
osoba, w dodatku osądzona o zdradę i uznana przez czarowników za największego
wroga Efemery. Pierwszą prawdziwą ofiarą Zjadacza Świata może paść krajobraz
Sebastiana, w którym inkub poznaje smak prawdziwej miłości.
Z
twórczością pani Bishop spotykam się nie pierwszy raz. W 2009 roku miałam
okazję przeczytać jedną z jej powieści, którą nie doceniłam, gdyż byłam trochę
za młoda na spotkanie się z jej własnym światem, dlatego teraz – zachęcona
pozytywnymi opiniami pierwszego tomu cyklu Efemera
– postanowiłam drugi raz zakosztować magii jej pióra. Czytając opis Sebastiana dostałam oczopląsu. Zjadacz
Świata, Efemera, inkub, krajobrazcznie, mosty… wszystko stało się jednością i
nie za bardzo wiedziałam o co chodzi. Pomimo to nie dałam za wygraną i za punkt
honoru wzięłam sobie przeczytanie Sebastiana.
Teraz, w tym akapicie, nim przejdę do recenzji, mogę powiedzieć Wam jedno –
oczopląs jest niczym w porównaniu z historią pewnego inkuba.
„Nie wylewaj swoich kłopotów na
ziemię, żeby inni się na nich nie poślizgnęli.”
(str.
174)
To,
co zmartwiło mnie przed rozpoczęciem przygody z Sebastianem, brzmiało w
następujący sposób: „Erotyczna, zmysłowa i romantyczna. Niezwykle wciągająca”
(Booklist). Nie wiem czy wiecie, ale bardzo nie lubię powieści z erotycznym
wątkiem. Nie mam pojęcia,
dlaczego tak nie cierpię powieści z dużą ilością scen
łóżkowych, ale po prostu bardzo mnie odpychają i wolę obok takich lektur
przechodzić szerokim łukiem. Na starcie spisałam Sebastiana na straty, a do tego niechętnie podeszłam do lektury.
Może to był błąd?
Kilka
pierwszych rozdziałów sprawiło, że oczopląs stał się większy. Wiedziałam, że
autorka mówi coś o Sebastianie, później o jego przyjacielu Kpiarzu, pojawiła
się też jakaś Glorianna Belladonna, Lynnea, Mroczni Przewodnicy, Zjadacz Świata
i kilka innych postaci, lecz nie dostrzegłam między nimi powiązania, jak gdyby
losy każdego z nich opowiadały różne historie. Dużo opisów i mało dialogów
sprawiało, że czasami przysypiałam nad książką lub przerzucałam kartki, licząc
na to, że za chwilę będzie jakaś scena akcji. Nic do siebie nie pasowało. Nic
mnie w ogóle nie wciągało, mało tego – okropnie się nudziłam.
Wszystkie
moje wątpliwości wyjaśniły się później, kiedy to niejasny wstęp zamienił się w
przejrzystą całość, a losy bohaterów stały się jedną historią. Na to jednak
trzeba poczekać. Po około stu stronach Sebastian
naprawdę wciąga. Dopiero wtedy zrozumiałam, co pani Bishop miała na myśli
pisząc pierwszą część Efemery.
Zachęconych lekturą Sebastiana
ostrzegam – nie zrażajcie się nieciekawym początkiem, ponieważ dalsze
wydarzenia nie pozwolą Wam oderwać się od lektury.
Styl
pani Bishop dodawał uroku powieści. Nie pamiętam, czy bardzo zmienił się od
czasu mojego pierwszego spotkania z jej twórczością, lecz wstępując do Gniazda
Rozpusty i Efemery czułam, jakbym wchodziła do tego samego świata jej wyobraźni
z tą różnicą, że stał się o wiele dojrzalszy. Czytając Sebastianatrzeba się skupić na połykanych słowach. Nie jest
to tak, jak w lekkich młodzieżówkach, gdzie treść sama wchodzi nam do głowy.
Tutaj wymagane jest sto procent uwagi skierowane na tekst, gdyż każdy akapit ma
swoje znaczenie, zaś brak jednej informacji może wprowadzić zamęt do głowy
czytelnika.
„Serce jest zdolne do
najszlachetniejszych uczuć, ale również do tych najgorszych. To tkwi w każdym z
nas. Kształtują nas uczucie, które przyjmujemy, ale też te, od których się
odwracamy.”
(str.
300)
Kreacja
bohaterów nieszczególnie mnie zaskoczyła, ale – jeśli mam być szczera – nie
spodziewałam się czegoś nadzwyczajnego. O Sebastianie mogę powiedzieć tyle, że
bardzo
zaangażował się w związek z Lynneą i nastąpiła w nim jakaś zmiana od
czasu jej spotkania. Ponadto był odważny i inteligentny. Z kolei Lynnea wypadła
najlepiej spośród wszystkich postaci. Autorce bardzo dobrze udało się
przedstawić jej metamorfozę z „króliczka” w „tygrysicę”, którą bardzo chciała
się stać. Gloriannę Belladonnę cechowały spokój, siła i mądrość, zaś Kpiarza –
humor i błysk w oku. Oczywiście opisałam tylko kilku bohaterów odgrywających
dużą rolę w Efemerze; pozostali
wypadli całkiem fajnie jak na możliwości pani Bishop.
Wcześniej
wspomniałam, że do lektury Sebastiana
zniechęciła mnie rekomendacja Booklist, w której słowa „Erotyczna, zmysłowa i
romantyczna” mają przykuwać oko czytelników (co w moim przypadku zadziałało
odwrotnie). Psychicznie przygotowałam się na to, że będę musiała znosić sceny
łóżkowe, ale wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy okazało się, że wiele ich
nie było. W dodatku pani Bishop oszczędziła szczegółów i ograniczyła się tylko
do kilku zdań. Jeśli „erotyczna” ma oznaczać dwuznaczne teksty i grzeszne myśli
bohaterów, to stwierdzam, że nie taki diabeł straszny, jak go malują (ale nie
zmienia to mojego nastawienia do erotycznych powieści). Największym i
najmilszym zaskoczeniem okazało się właśnie to.
Dużą
zaletą Sebastiana jest cała Efemera. Już tłumaczę o co mi
chodzi. Pani Bishop tworząc świat zwany Efemerą pozostawiła czytelnikowi i jego
wyobraźni duże pole do popisu. Tak naprawdę Efemera może wyglądać jak kto
zapragnie, nie ma tam jasno określonych rzeczy i miejsc, a całe przejścia przez
mosty każdy może wyobrazić sobie jak tylko chce. Jest to prawdziwa uczta
wyobraźni. Do połowy książki zastanawiałam się, dlaczego autorka poświęca tak
mało opisów na przedstawienie krajobrazu Efemery, aż później zauważyłam, że w ten
sposób pozwala czytelnikom różnie odebrać wykreowany przez nią świat.
Chociaż
taka postawa autorki jest naprawdę świetnym dodatkiem do książki, to przyznam
szczerze, że moja wyobraźnia trochę szwankowała i Efemerę wyobraziłam sobie
jakie puste, zimne, obce miejsce. Sprawa miała się inaczej w przypadku Gniazda
Rozpusty, które w mojej głowie nigdy nie zasypiało.
„To, co w jednym ogrodzie uchodzi
za chwast, w innym jest najważniejszą rośliną.”
(str.
381)
Podsumowując:
Przygoda
z Sebastianem była bardzo oryginalna,
i pomimo tego, że jak większość książek miała minusy, przypadła mi do gustu. Z
przyjemnością śledziłam losy głównego bohatera oraz jego towarzyszki, chętnie
wysłuchiwałam pomysłów Glorianny, a także podróżowałam razem ze Zjadaczem Świata
przez rozległe tereny Efemery. Czy polecam Sebastiana?
Jak najbardziej. Mam nadzieję, że rządnych przygód czytelników pierwszy tom Efemery nie zawiedzie i pozostawi
mnóstwo pięknych chwil do wspominania.
7/10
Za możliwość poznania Efemery dziękuję wydawnictwu Initium!
Lato powoli zmierza ku końcowi, wnet w nasze skromne progi zawita jesień i ani się obejrzymy, a z drzew sypać się będą złoto-czerwone liście, czyli nastanie prawdziwa, polska jesień. Dlaczego tak nagle zaczynam prawić o jesieni? A no dlatego, że z tą porą roku wiążą się oczekiwane przez wielu Moli Książkowych Targi Książki w Krakowie!
Uwaga, przechodzę do rzeczy. Będę Wam bardzo wdzięczna, jeśli przeczytacie tego posta i wyrazicie swoje zdanie. Najbardziej zależy nam na Waszej opinii, która będzie miała największy wpływ na przebieg zdarzeń. Tak więc... Do dzieła!
Na pomysł wpadła Nada z bloga Książkowy Zawrót Głowy, a ja jej przyklasnęłam. Ponieważ jesteśmy z tych samych stron, zaproponowałam spotkanie w okolicy, ale brak czasu i obowiązki nie za bardzo chciały nam pozwolić na pogaduszki o blogosferze, książkach, świecie i kosmosie. Nada zaproponowała, abyśmy spotkały się na Targach Książki. I wiecie co? Rozwinęłyśmy temat. A co by było, gdybyśmy zorganizowały spotkanie blogerów na Targach w Krakowie, wiecie - rozmowy o książkach, nowości z blogosfery, nowi znajomi... Nagle ten pomysł wydał się tak bardzo realny, że postanowiłyśmy wziąć się do roboty i zrobić coś, co zapamiętamy do końca życia. Kilka dni wcześniej (niedziela) na fanpage'u mojego bloga zadałam pytanie, czy ktoś wybiera się na Targi Książki w Krakowie. Szkoda, że nie napłynęło dużo odpowiedzi, ale wiem, że może to wynikać z tego, że moja strona nie jest dość popularna. Teraz (w imieniu Nady i moim) ponawiam pytanie:
Czy ktoś z czytających tego posta wybiera się na Targi Książki w Krakowie?
A jeśli tak, czy miałby ochotę spotkać się w większym gronie blogerów?
Każda odpowiedź ma znaczenie, negatywna czy pozytywna. Dzięki Waszym komentarzom będziemy mogły ustalić ile osób wybiera się na Targi i czy takie spotkanie jest opłacalne. Przypominam, że 17. Targi Książki w Krakowie odbywają się w dniach 24 - 27 października 2013. Jeśli możecie i macie ochotę, wyraźcie swoje zdanie na ten temat. Bierzemy pod uwagę każdą opinię i pomysły, które pomogą nam w rozwijaniu naszego pomysłu :) W planach mamy przygotowanie specjalnego logo, dzięki któremu rozpoznamy się w tłumie Moli Książkowych oraz hasło spotkania, ale o tym później, gdy ustalimy, czy spotkanie faktycznie się odbędzie.
Jak myślicie? Czy spotkanie blogerów na Targach Książki to dobry pomysł? Jesteście zainteresowani?
Tytuł: Nie mogę powiedzieć ci prawdy Tytuł oryginału:The thing about the truth Autor: Lauren Barnholdt Seria/cykl: -- Data premiery: 17 października 2012 Wydawnictwo: Jaguar Liczba stron: 324
W nowej szkole
Kelsey chce zacząć wszystko od początku, znaleźć nowych znajomych, uczyć się
jeszcze lepiej i zabłysnąć, aby dostać się do wymarzonego college’u, a wszystko
to po to, by zapomnieć o koszmarze sprzed trzech miesięcy, kiedy to została
wyrzucona z prywatnej szkoły. Isaac nie pamięta ile razy został przenoszony do
innych placówek. Jedno jest pewne: w żadnej szkole nie wytrzymał wystarczająco
długo. Tym razem wybór jego ojca pada na Concordia Public, do której jego syn
idzie pod pretekstem udowodnienia, iż szkoły publiczne są równie dobre jak
prywatne. Co oczywiście jest kłamstwem. Chociaż
Kelsey myśli o Isaaku jako o typowym bogatym dupku, a Isaac uważa Kelsey za
prawdziwą snobkę, oboje jednoczą siły, aby zabłysnąć przed dyrektorem (tak
naprawdę jedno chce utrzeć nosa drugiemu). Rywalizacja przekształca się we
wspólną pracę, a niechęć w uczucie. Kelsey i Isaac nie są wstanie ukryć, że
rzeczywiście mają się ku sobie. Lecz zanim ich związek stanie się faktem, muszą
zdecydować, czy wyznać sobie nawzajem swoje sekrety, czy też skłamać i milczeć.
Jednak kłamstwo ma krótkie nogi…
Obok
Nie mogę powiedzieć ci prawdy nie da
się przejść obojętnie. Intrygujący tytuł, piękna okładka i interesujący opis
sprawiły, że powieść pani Barnholdt szybko trafiła na listę moich priorytetów.
Im dłużej zwlekałam z przeczytaniem jej powieści, tym częściej zaglądałam na
różne portale książkowe, ciekawa opinii internautów. Zaskoczyły mnie niezbyt
pozytywne opinie, bo byłam pewna, że Nie
mogę powiedzieć ci prawdy należy do rodzaju książek, które już przed
premierą mają zapewniony sukces. Negatywne oceny nie ostudziły mojego zapału i
postanowiłam jak najszybciej wejść do świata Kelsey i Isaaca.
Początek
przedstawiający niezbyt dobre relacje między Kelsey a Isaakiem sprawiły, że
jeszcze chętniej podeszłam do lektury, i nie chodzi tu o pierwsze spotkanie tej
dwójki, lecz o poważniejszą sprawę – coś, co zburzyło ich światy. Wstęp zrobił
na mnie spore wrażenie. Nie mogłam się doczekać, kiedy poznam przyczynę ich
złego nastawienia do siebie, a jeszcze bardziej interesowało mnie rozwiązanie
problemu stanowiącego najważniejszą część książki. Wiedziałam, że coś poszło
nie tak, ale nie miałam pojęcia w jaki sposób oraz kiedy. Przyznam również, że
zdziwiła mnie postawa Isaaca, który do Kelsey odnosił się z pogardą. To tylko
podsyca ciekawość!
W
tym samym czasie w oczy rzuciła mi się jedna rzecz – wiek bohaterów. Ani w
książce, ani w opisie autorka nie podaje ile lat mają Kelsey i Isaac (chyba, że
czytałam nieuważnie). Sądzę, że jest to istotne dla powieści, bo czytelnik nie
wie, czy Kelsey ma być rozchichotaną szesnastolatką wkraczającą do nowej
społeczności, rok starszą, dojrzalszą panną, starającą się o wymarzoną
przyszłość. Osobiście wyobrażałam ją sobie jako tą drugą wersję, czyli
siedemnastoletnią, gotową do pracy uczennicą szkoły publicznej. To samo tyczyło
się Isaaca.
Na
pierwszych stronach zostałam miło zaskoczona przez autorkę. Po opisie sądziłam,
że Kelsey będzie jedną z tych dziewczyn, które noszą tylko markową odzież,
dodatki i buty, uwielbiają, gdy są w centrum uwagi oraz mają za sobą długą
listę związków. Bardzo się zdziwiłam, gdy okazało się, że główna bohaterka nie
należy do tej grupy. Natychmiast polubiłam ją za inteligencję, spokój (nawet
ataki paniki były fajne w jej wykonaniu), zorganizowanie i determinację, nie
mówiąc już o tym, że uwielbiała czytać książki. Czułam również, że mamy podobne
nastawienie do szkolnych przystojniaków (przez Kelsey nazywanych per dupkami) i
rozumiałam jej obawy. Często miałam wrażenie, że odpyskowałabym w podobny
sposób. Postać Kelsey uważam za jak najbardziej udaną i świetnie przedstawioną.
Z
kolei Isaac… Nie potrafię jasno określić jego charakteru. Jest zabawny,
czarujący, miły, kochający, delikatny, dobrze wychowany lecz także uległy i w
najgorszych przypadkach bardzo złośliwy oraz bezlitosny. Nie wiem, czy te
określenia pozwolą Wam wyobrazić sobie drugiego ważnego bohatera, ale na
dodatek mogę rzec, że całkowicie mnie oczarował; może nie tyle on sam, co jego
zauroczenie Kelsey (choć charakter odegrał najważniejszą rolę!). Widać było,
jak bardzo się stara i jak mu zależy. On i Kelsey stworzyli idealną parę o
odmiennych charakterach i poglądach, co sprawiło, że powieść pani Barnholdt
nabrała barw. Nie był to związek idealny, w którym strona A rozumie stronę B, i
strona B zna wszystkie pragnienia strony A. Uczucie Kelsey i Isaaca zostało
wystawione na ciężką próbę, a czy ją przetrwało… Nic nie mówię!
Biorąc
pod uwagę wszystkie postaci występujące w Nie
mogę powiedzieć ci prawdy, uważam, że dwójka głównych bohaterów została
najlepiej wykreowana. Pozostali byli trochę… papierowi, zwłaszcza ojciec
Isaaca. Po rodzicach Kelsey faktycznie było widać, że zależy im na tym, aby ich
córka czuła się dobrze w nowym otoczeniu, a jednocześnie nie pozwalali jej na
zbyt wiele, zważywszy na „małą” przygodę z wyrzuceniem ze szkoły. Nie czułam
żadnego przywiązania do drugoplanowych postaci, może z wyjątkiem Chloe, nowej
przyjaciółki Kels. Nie oznacza to, że ich charaktery są do niczego – autorka najbardziej
skupiła się na kreacji głównych bohaterów, poświęcając za mało czasu mniej
ważnych postaciom.
Miejsce
akcji, choć nie idealnie wykreowane, nadało klimatu powieści. Szkolna
społeczność odegrała swoją rolę, mimo tego, że nie była ona duża i szczególnie
ważna. Na miejscu pani Barnholdt dodałabym nieco więcej opisów szkoły i ludzi,
a całość prezentowałaby się znacznie lepiej. To, czego najbardziej brakowało mi
w tle powieści, to brak scen z lekcji w salach, itp. Na pierwszy plan wysuwał
się projekt (nie pomyślcie sobie, że była to kolejna grupowa praca, do której
nauczyciel przydziela uczniów i akurat przez przypadek łączy pewną dwójkę,
która od wieków się nienawidzi), na drugi relacje Isaac – tata i Kelsey –
ojciec, a dopiero później są spotkania na korytarzu, wspólny WF, itd. Brakowało
mi prawdziwych lekcji. Rzecz,
która zdecydowała o ocenie Nie mogę
powiedzieć ci prawdy to język autorki. Niby wszystko jest w porządku, czyta
się błyskawicznie, przyjemnie i bez problemów, ale pewien element nie dawał mi
spokoju przez całą przygodę z Kelsey, i gdyby nie fakt, że go nienawidzę,
mogłabym przejść obok niego obojętnie. O czym mowa? Kolokwializmy. Odniosłam
wrażenie, że pani Barnholdt definiuje wiek nastoletni poprzez imprezy,
przekleństwa i młodzieżowy język, który na siłę chciała wepchnąć na karty Nie mogę powiedzieć ci prawdy. Zupełnie
nie był on potrzebny. Przekleństwa wcale nie musiały pojawiać się w zdaniach
jako „przerywniki”, a zwroty typu „O.M.G.” lub „LOL” sprawiły, że czułam się
trochę… dziwnie. Myślę, że nie przeszkadzają one tak bardzo, ale ja niestety
jestem uczulona na nie i nie mogłam nie zwrócić na nie uwagi.
Reszta
jest jak najbardziej w porządku. Czyta się bardzo przyjemnie i bardzo szybko.
Pod koniec żałowałam, że moja przygoda z Kelsey i Isaakiem trwała tak krótko,
lecz był to mój błąd w postaci tempa czytania.
Ciekawa
również była sprawa, wokół której kręciła się cała powieść. Nie chodziło o sam
fakt dokonania takiego a nie innego czynu, lecz o to, że ktoś w związku z nią
skłamał. Wiele książek niesie ważne przesłania o miłości, przyjaźni,
poświęceniu czy akceptacji, ale jak często możemy czytać o kłamstwie i o
prawdzie? Te dwie wartości są naprawdę bardzo ważne. Skłamać jest łatwo, lecz
jak mamy się zachować, kiedy prawda wyjdzie na jaw? Czy nie lepiej od razu
wyznać to, co leży nam na sercu? Ktoś mógłby pomyśleć, że jest to historyjka o
młodzieńczym pożądaniu, miłości i tak naprawdę najważniejszy element punktu
kulminacyjnego jest śmieszny, ale trzeba na to spojrzeć z innej strony (mniejsza
o powód afery) – warto kłamać? Warto zatajać prawdę?
Może
czas na podsumowanie?
Nie
mogę powiedzieć ci prawdy to powieść, która uczy. Przeżyłam
bardzo ważną lekcję o byciu fair wobec innych i chciałabym już teraz żyć według
przekazanych mi zasad. Nie jest to ambitna lektura, która zmienia światopogląd,
lecz na pewno stanowi lekką odskocznię od poważnych lektur, a do tego ma ważny
morał. Nieznana siła wręczyła mi do rąk powieść pani Barnholdt i dzięki niej
przeniosłam się do świata Kelsey i Isaaca, który mnie oczarował. Chciałabym
zostać tam dłużej, ale niestety przyszedł czas na trzysta dwudziestą trzecią
stronę, a co za tym idzie – koniec.
Czy
polecam? Jak najbardziej! Nie zniechęcajcie się negatywnymi opiniami. A nuż
właśnie wam przypadnie do gustu i pozostanie w Waszym sercu na długo. Tak jest
w moim przypadku. Historię Kelsey i Isaaca będę pamiętać bardzo długo.
Przeżyłam cudowne chwile i nie mam zamiaru oddawać ich w niepamięć. Trzeba
przyznać, że Nie mogę powiedzieć ci
prawdy wkradła się do mojego serca, zrobiła trochę bałaganu w czytelniczej
duszy i umościła się w jej kącie, aby tam zawsze o sobie przypominać.
Wszystkie recenzje są mojego autorstwa. Zabraniam kopiowania ich bez mojej zgody (na podstawie Dz.U.1994 nr 24 poz. 83, Ustawy z dnia 4 lutego 1994 roku o prawie autorskim i prawach pokrewnych).