Już wkrótce nadejdzie mój ulubiony miesiąc: maj! Z majem wiąże się kilka dni wolnego, czyli czytanie, czytanie i czytanie (jeśli nauczyciele myślą, że będę się wtedy uczyć, są w poważnym błędzie). Weekend spędzam na wsi w górach, więc przez cztery dni będę czytać na kocu na trawie (oczywiście jeśli pogoda na to pozwoli!). Nie przedłużając, pragnę pokazać Wam moje kwietniowe skarby i podsumować kwiecień.
Od góry: - Żółta sukienka Beata Gołembiowska - egzemplarz od autorki (recenzja wkrótce) - Polowanie Andrew Fakunda - egzemplarz recenzencki od Portalu Sztukater.pl - Polski dom Teresa z Rembielińskich Materkowska - j.w. - Prześladowałam Lecha Wałęsę i nie żałujęWanda Milewska - j.w. - WegetariankaHan Kang - j.w. - Przyjaciółka z młodościAlice Munro - egzemplarz recenzencki od Wydawnictwa Literackiego - Zbyt wiele szczęściaAlice Munro - j.w. - Mroczne umysłyAlexandra Bracken - egzemplarz recenzencki od Wydawnictwa Otwarte - Szepty lasuCharles Frazier - zakup na Allegro - Ciemna strona księżycaNora Roberts - j.w. - ŚwiadekNora Roberts - z wymiany na Lubimy Czytać - Olvido znaczy zapomnienieMaria Duenas - egzemplarz recenzencki od Wydawnictwa MUZA SA Jak widzicie, troszkę się tego uzbierało :) Plany są, książki są, kolejna ustawiona, pozostaje czytać!
Wynik troszkę gorszy od poprzedniego miesiąca (kiedy przeczytałam aż 9 książek), ale nie liczy się ilość, lecz jakoś, czyż nie? A w kwietniu były dwie niesamowite perełki :)
Sukces i porażka:
Najlepsza książka w kwietniu to: Mroczne umysłyi Na krawędzi nigdy
Najgorsza książka w kwietniu to: zdecydowanie Dorastanie
Największe zaskoczenie: Mroczne umysły
Ogłoszenia parafialne:
1. Idę z duchem czasu! W kwietniu dołączyłam do trzech portali społecznościowych: Twitter, Ask.fm i Instagram. Postanowiłam, że nie będę zaśmiecać fanpage'a krótkimi wiadomościami i zdjęciami o złej jakości, dlatego zdecydowałam się na dołączenie do tych trzech portali :) W pasku na samej górze, w ikonkach społecznościowych, możecie odnaleźć linki. Na wszelki wypadek podaję je również niżej :) Macie tam konta? Zapraszam do klikania w linki!
2. Pewnie zauważyliście, że w tym miesiącu nie było videorecenzji. Ankieta zamknięta, książka do zrecenzowania wybrana, ale gdzie filmik? Otóż... kolejna videorecenzja będzie dopiero w maju. Sprawa wygląda troszkę poważniej, bo teraz Janth recenzuje i kręci filmik dla... Wydawnictwa DREAMS! Podziękowania należą się mojej kochanej Szefowej, która załatwiła nam egzemplarze recenzenckie - Wszechświaty Leonarda Patrignani :) Już się stresuję :D
3. I ostatnia sprawa: mam nadzieję, że na Warszawskich Targach Książki, które odbędą się 24 maja, będę mogła spotkać się z wieloma blogerami <3
Pozostaje mi tylko życzyć Wam zaczytanego, bogatego w książki maja :) Maturzystom życzę połamania pióra!
Tytuł: Mroczne umysły Tytuł oryginału:The darkest minds Autor: Alexandra Bracken Seria/cykl:Mroczne umysły #1 Data premiery: 2 kwietnia 2014 Wydawnictwo:Wydawnictwo Otwarte (Moondrive) Liczba stron: 456
Mam
na imię Ruby.
Potrafię
wedrzeć się do twojego umysłu, a nawet wymazać wspomnienia. Jako dziecko
zostałam wysłana do obozu „rehabilitacyjnego” dla takich jak ja. Zieloni,
Niebiescy, Żółci, Pomarańczowi, Czerwoni. Mroczne umysły. Zostałam przydzielona
do Zielonych, ale w rzeczywistości jestem ostatnią z Pomarańczowych. Ukrywam to,
żeby przetrwać.
Spostrzegawczy
czytelnicy pewnie zastanawiają się, dlaczego nie przedstawiłam opisu własnymi
słowami, co zawsze robię. Otóż… Nie za bardzo umiałam przekazać to tak, aby nie
zdradzić Wam zbyt wiele. Opis wydaje się tajemniczy? Nie wiecie czego się
spodziewać? A może brzmi banalnie? Wiecie, nastolatka z super mocami, ostatnia
z zagrożonego gatunku, wielki obóz, który wcale „rehabilitacyjny” nie jest, ukrywanie
się, przetrwanie, itp., itd. Owszem, brzmi banalnie, ale wcale tak nie jest.
Kolejna młodzieżówka? Tak, ale za to jak dobrze napisana! Dawno żadna książka
nie sprawiła, że nie mogłam spać przez nią po nocach. W głowie miałam tylko „Czytać,
czytać, czytaćczytaćczytać!”. No i przeczytałam… A teraz czuję się wewnętrznie
rozbita.
Początki
wcale nie wydawały się takie kolorowe. Nie mogłam dopasować się do świata
wykreowanego przez panią Alexandrę, nie pasowała mi ta sztuczna nutka tajemnicy
spowijająca cały ośrodek Thurmond, sama Ruby jakoś niespecjalnie do mnie
przemawiała. Właściwie zmusiłam się do przeczytania stu pierwszych stron.
Uwierzcie, ale naprawdę nie znajdywałam tam nic wartego uwagi. Wcześniej
przeczytałam kilka recenzji, które zachwalały Mroczne umysły, więc nie mogłam się tak łatwo poddać. Przy książce
trzymała mnie tylko myśl, że może za chwilę będzie lepiej.
No
i proszę, tak właśnie się stało.
Minęła
sto czwarta strona i w końcu to poczułam. Mroczny klimat jak w Nowej ziemi
Julianny Baggott,
nieistniejące dzieciństwo jak w Deklaracji
Gemmy Malley, fabuła przywodząca na myśl teledysk do utworu Midnight City M83, a wszystko to przy
dźwiękach You make me feel Archive. I
w ten oto sposób zrozumiałam, że Mroczne
umysły na poważnie zaczęły mnie wciągać.
Z
ręką na sercu przyznam się, że nie spodziewałam się żadnego, wielkiego szału.
Po recenzjach oczekiwałam dobrej lektury, ale na pewno nie czegoś, co porwie mnie
i długo nie będzie chciało wypuścić. Świat w którym żyje Ruby jest po prostu
straszny. Autorka świetnie wyobraziła sobie mroczne, nieprzyjemne czasy i
równie dobrze ubrała to wszystko w słowa (stąd skojarzenie z Nową ziemią). Uch, nigdy nie chciałabym
się tam znaleźć! Ani w Thurmond, ani w Wirginii, ani w USA.
Bohaterowie
bardzo mnie zaskoczyli. Byli troszkę typowi dla młodzieżówek, ale nie
schematyczni. Ogromną sympatią obdarzyłam Liama (jak mogłabym tego nie
zrobić?), polubiłam wiecznie zatroskanego i wymądrzającego się Pulpeta i mocno
związałam się z cichutką Zu. Ruby – nasza główna bohaterka – z każdej
przeczytanej strony stawała się coraz mądrzejsza i dojrzalsza, dlatego na samym
końcu ze zdziwieniem odkryłam, że ją również bardzo polubiłam. Nie była jak te
wszystkie nastolatki z młodzieżówek – ku mej ogromnej radości miała o wiele
mniejszy pierwiastek głupoty.
Akcja
nie wybrała się na wakacje. Było jej dużo, w najgorszych (dla bohaterów)
przypadkach co kilka stron. Czasami wzdychałam głośno i myślałam „Kiedy oni sobie
w końcu odpoczną? Przecież tak nie da się żyć!”. Ciągle coś staje na drodze, co
chwilę pojawia się zagrożenie, non stop ktoś siedzi im na karku, a przecież oni
mają dopiero po jedenaście-siedemnaście lat! W świecie Ruby dzieci dorastają
zbyt szybko. To właśnie akcja sprawiała, że nie mogłam się oderwać od książki.
Razem z Ruby i resztą paczki żyłam w ciągłym stresie (Ruby – z powodu strachu o
jutro, ja – z powodu braku możliwości sięgnięcia po książkę AKURAT W TYM
MOMENCIE i towarzyszenia bohaterce w niebezpiecznej przygodzie). Rany, to było
wykańczające. Oto dowód na to, że książka daje drugie życie!
Dobra
młodzieżówka nie byłaby dobrą młodzieżówką, gdyby nie czytałoby się jej lekko i
przyjemnie. Styl pani Bracken jest bardzo dobry. Zazdroszczę autorom, którzy
potrafią pisać tak prosto, jasno i przejrzyście. Język jest młodzieżowy i
lekki, a wszystko to złączone razem sprawia, że Mroczne umysły po prostu się pochłania (uznać to za plus czy za
minus? Dla mnie ta historia trwała zdecydowanie za krótko).
Niestety
koniec nastał zbyt szybko… Im mniej ostatnich stron, tym więcej akcji, emocji,
przyciągania, niebezpieczeństw, walki, zagrożeń, tajemnic, ale i szczęścia, łez
radości, a potem nagle taka cisza… Zakończenie mocno mnie przybiło. Nie
spodziewałam się, że kilka ostatnich stron będzie wyglądać właśnie tak.
Wzruszenie? Niedowierzanie? Zwątpienie? Zaskoczenie? Wszystko naraz! Było naprawdę
bardzo dobre, lecz nie zmienia to faktu, że załamałam się. Od razu zatęskniłam
za całą powieścią (da się tęsknić za książką kiedy trzyma się ją w rękach? A
da), chciałam tam wrócić, być dalej przy Ruby, która musiała podjąć ważne, ale
niezbyt przyjemne decyzje, towarzyszyć im dalej, odkrywać z nimi sekrety,
poszukiwać… W kilku słowach: chcę już kolejną część!
Ale
Mroczne umysły oprócz cudownych
bohaterów, gnającej do przodu akcji, świetnego stylu i języka oraz
niebezpiecznego świata mają też jeszcze jeden wielki plus: morał. Jaki? A taki,
że o jutro trzeba walczyć. O jutro, o pojutrze, o każdy dzień w naszym życiu.
Życie to ciągła walka, sprzeciwianie się wielu zasadom tylko po to, aby wybrać
odpowiednią dla nas drogę. Jeśli usiądziemy i powiemy „Poddaję się”,
przegrywamy. Co innego, gdy zabraknie nam sił i będziemy musieli odpocząć, aby
ich nabrać. Ruby walczyła u boku Liama, Pulpeta i Zu, a na jakim etapie
zakończyła się jej walka – o tym dowiedziecie się sięgając po Mroczne umysły, a naprawdę warto!
8/10
Za możliwość poznania niebezpiecznego świata Ruby serdecznie dziękuję Wydawnictwu Otwarte!
Artykuł zawiera drobne spoilery dotyczące książek: Na krawędzi nigdy, Ostatnia spowiedź tom II, O krok za daleko, Spróbujmy jeszcze raz i Mechaniczna księżniczka.
Miłość. Miłość
wszędzie – za oknem, na zewnątrz, w domu, w komputerze, w szkole, w sklepie i w
książkach. Wszędzie zakochane pary. Miłość to cudowne połączenie dwóch serc,
uczucie, którego nie da się opisać słowami, a które można tylko poczuć (hah, odezwała się!). Kiedyś ta
miłość między dwojgiem ludzi zamieni się w miłość fizyczną. Jako że (na oko)
sześćdziesiąt procent książek ma w sobie wątek miłosny, często można spotkać
się również z tą cielesną miłością. I co wtedy? Jak odbierają to autorzy i w
jaki sposób chcą przekazać to czytelnikom? Odpowiedzi są zaskakujące.
Po
raz n-ty zaznaczam, że jestem wielką romantyczką. Uwielbiam miłość w książkach,
więc z chęcią sięgam po romanse. Mam też swoje zasady (wynikające głównie z
wiary), ale toleruję w książkach seks jako przejaw czystej miłości. W tym
artykule chcę zwrócić uwagę na to, co coraz częściej można spotkać w bardzo
wielu pozycjach. Uczy czy nie? Zachęca czy zniechęca? Książki – spośród
miliarda zalet – cechują się jedną, najważniejszą: uczą. To stwierdzenie chyba
nie podlega większej dyskusji, prawda? Zatem czy seks w książkach odbierany
jako „pieprzenie się”, „ruchanie” czy też „ujeżdżanie” jest nauką? Kiedy
prawdziwa książkowa miłość zamieniła się w zwykły cielesny akt?
Najlepszym
przykładem takiego zachowania jest O krok
za daleko i jej kontynuacja: Spróbujmy
jeszcze raz. Widać, co autorka ceni sobie w „miłości”. Najpierw ostry seks,
wielkie WOW na widok umiejętności faceta, jeden raz, drugi, trzeci, a później
myśl głównej bohaterki „Chyba go kocham”. Mhm, ciekawe za co go kochasz. Nawet
nie wiesz jak ma na imię jego matka, spoko. Kolejna część nie ratuje sytuacji
poprzedniczki, bo seks na zgodę też jest dobry, prawda? Okej, nie czepiam się
postaw ludzi w życiu codziennym, każdy robi to, co uważa za słuszne. Proste?
Proste. Ale, na litość boską, książki mają uczyć i pokazywać właściwie drogi,
zgadza się? Mają pokazywać wszystkie strony życia, te dobre i te złe, zwracać
uwagę na cnoty i najważniejsze wartości, a co tak naprawdę się dzieje? Teraz
autorzy mówią, że „pieprzenie się” z jakimś mega przystojnym, niedostępnym
gościem sprawi, że on nagle dostrzeże w tobie ósmy cud świata i natychmiast
rzuci ci się do stóp i zapyta „Wyjdziesz za mnie”?
Nie
czepiam się samego seksu w książkach – skoro autorzy chcą go umieszczać w
swoich powieściach, to niech będzie, ale powinien mieć sens. Wcześniej działało się według zasady „najpierw miłość, potem
(może) seks” (zależy kto kiedy się zdecyduje), a teraz „najpierw seks, potem
(może) miłość”. Która odpowiedź jest prawidłowa, hę?
Ostatnio
przeczytana Na krawędzi nigdy
utrzymuje mnie w tym przekonaniu. Notka z tyłu ostrzegła mnie przed możliwymi
śmiałymi scenami erotycznymi, więc niczego się nie czepiam. Gorzej było, kiedy
na owe sceny natknęłam się w czasie czytania. Moja przyjaciółka i ja
jednogłośnie stwierdziłyśmy, że takie opisy seksu i sam jego rodzaj są bardzo
odpychające. Gdyby nie był on taki wulgarny, śmiały i naznaczony tyloma
przekleństwami, a w zamian za to rodził się z prawdziwego uczucia, a nie z
potrzeby zaspokojenia głodu i ciekawości, może nie stanowiłyby największego (w
naszej opinii) minusa w książce.
Autorzy
coraz częściej uwielbiają kłaść nacisk na seks w książkach – nie ten rodzący
się z miłości i gotowości przypieczętowania uczucia, lecz (tak jak wcześniej
napisałam) z samych, ludzkich zachcianek. Do tego typu scen jest odpowiedni
gatunek (nazywa się literatura erotyczna), więc co „ostry seks” robi w
romansach? Przyznaję się, że mam swoje zasady i kiedy trafiam na scenę z
„ostrym seksem” mam ochotę wywalić książkę przez okno. Nie wspominam już o takich Pięćdziesięciu twarzach Greya, których
nie czytałam – dlatego też nie wypowiadam się na ich temat.
Inaczej
seks odbierają niektórzy pisarze. Czytając „te sceny” w ich wykonaniu
zrozumiałam, że ten akt fizyczny jest ukoronowaniem ogromnego, silnego uczucia.
O kim mowa? O Cassandrze Clare w Mechanicznej
księżniczce i Ninie Reichter w Ostatniej
spowiedzi tomie II. Przyznam szczerze, że scena seksu w Ostatniej spowiedzi była najpiękniejszą,
jaką miałam okazję czytać. Wtedy nie wątpiłam, że miłość między Bradinem i Ally
jest wielka i niezniszczalna. Nie zapominajmy, że cała seria Niny Reichter
opiera się na miłości, postawy bohaterów mówią same za siebie. Gdyby seks w
książkach wyglądał właśnie tak, nie miałabym nic przeciwko niemu. Podobnie było
z Mechaniczną księżniczką Cassandry
Clare: delikatnie, subtelnie, bez żadnego nacisku na Czytelnika, bez szczegółów
(tak uwielbianych przez trzy autorki opisywane kilka akapitów wyżej) i z
prawdziwej miłości, która ciągnęła się przez trzy tomy. Czego chcieć więcej?
Oto dowód na to, że seks w powieściach może być inaczej nazywany „kochaniem” i
może być dodatkiem do powieści, a nie szczegółowo opisywanym balastem.
Jaki
z tego wniosek? Coraz liczniejsza grupa autorów chce zdobyć Czytelników
gorącymi łóżkowymi scenami. Niestety zapominają, że ich powieść traci w tych
momentach funkcję edukacyjną, a staje się jedynie zaspokajającym ciekawość
ludzi kawałkiem. Moda? Reklama? Pewnie tak, ale co się stanie, kiedy niektórzy
zaczną brać przykład z takich bohaterów? Przecież książki uczą.
Tytuł: Dziecię ognia Tytuł oryginału:Child of fire Autor: Harry Connolly Seria/cykl:Dziecię ognia #1 Data premiery: 4 kwietnia 2014 Wydawnictwo:Fabryka Słów Liczba stron: 480
W Hammer Bay
dzieją się dziwne rzeczy – nagle znikają dzieci, a ich rodzice i mieszkańcy w
ogóle ich nie pamiętają. Nikt nie zdaje sobie z tego sprawy. Jedno jest pewne:
za tym wszystkim stoi potężna magia. Okiełznać ją może tylko jeden człowiek z
burzliwą przeszłością. Ray Lilly musi stawić czoło silnej magii, aby rozwikłać
zagadkę i powstrzymać lawinę podobnych zdarzeń.
Brzmi
ciekawie, prawda? Runy, magia, dobro walczące ze złem, znikanie, rozwiązywanie
zagadek – to moje klimaty. Lubię przeczytać dobrą fantastykę i zaspokoić głód
wrażeń. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że po Dziecię ognia nie oczekiwałam niczego wielkiego – było wprost
przeciwnie! Cóż, okazało się jednak, że nie wszystko, co dobrze się zapowiada,
właśnie takie jest.
Zacznijmy
od tego, że Dziecię ognia zaczyna się…
dziwnie. Autor chciał zrobić wielkie wejście (wiecie, akcja już na samym
początku, skok na głęboką wodę, mnóstwo wrażeń na dzień dobry), ale niezbyt mu
to wyszło. Kilka pierwszy stron wypadło całkiem nieźle, ale później
zastanawiałam się, czy przypadkiem nie czytam drugiej (no, kolejnej) części
jakiegoś cyklu. Tworzenie tajemnic też niezbyt dobrze wypadło. Wydawało mi się,
że cały życiorys Raya, łącznie z jego wybrykami z przeszłości, są opisane we
wcześniejszej części, ale takiej przecież nie było. To tak jakby wyrwać film w
połowie, nadać mu inny tytuł, włączyć i powiedzieć, że „Leci od początku”. Brak
jakiegokolwiek zarysu przeszłości Raya sprawił, że nie potrafiłam wyobrazić
sobie jego postaci. To samo z resztą tyczyło się Annalise.
Jeśli
już wspomniałam o bohaterach, to może powiem o nich trochę więcej. Nie byli
dobrze wykreowani. Autor nadał im jakieś tam cechy, ale podczas czytania w
ogóle ich nie czułam. Annalise denerwowała mnie swoją postawą pani i władczyni
oraz dziwnymi przyzwyczajeniami, Ray wcale nie był taki cyniczny, jak zapowiada
okładkowy opis, a reszta postaci pojawiała się i znikała. Czułam, że nie miały
żadnego znaczenia dla całej powieści. Ot, tacy papierowi ludzie z papierowymi
cechami. Zero życia, zero kolorów.
Akcja
też nie była najlepsza. Co chwilę się w niej gubiłam i nie wiedziałam, o co dokładnie
chodzi. Działo się tak z pewnością za sprawą kiepskich opisów. Autor często
uwielbiał w nich kombinować jak kulawy koń pod górkę. Zamiast od razu napisać,
że główną bronią Annalise był drewniany talizman z magicznymi wzorami, on wolał
mówić na nie per drewienko. Pytanie teraz: jakie drewienko? Kawałek drewienka
do kominka, drewienko przypominające wykałaczkę, drewienko podobne do kija
baseballowego czy płaska drewniana płytka? Z Ostrzem Dusz wcale nie było
lepiej. Przez takie niejasności moje wyobrażenie wielu scen z Dziecię ognia często nabierało
komicznego charakteru.
Nie
mogę być taka niedobra i nie powiedzieć
ani słowa o plusach, bo takie były. A raczej jeden, lecz porządny. Właściwie to
on trochę uratował ocenę Dziecię ognia.
Rozchodzi się o miejsce akcji. Groza, niepewność, strach i nieufność to główne
cechy Hammer Bay. Co jak co, ale ta rzecz najlepiej wyszła autorowi. Nie
chciałabym mieszać w takim dziwnym i strasznym miejscu. W mojej głowie Hammer
Bay wyglądało jak wyludnione miasteczko z szeregowymi domkami, miasteczko
okryte szarością, bez słońca, z hulającym po ulicach, świszczącym wiatrem i
niepewnością, co też ujrzę za rogiem. Pod tym względem autor spisał się
naprawdę dobrze.
Nie
będę ukrywać, że zawiodłam się na tej pozycji. Akurat miałam ogromną ochotę na
fantastykę. Kiedy ta trafiła do moich rąk, okazało się, że wcale nie jest to
takie wielkie wow, na jakie się zapowiadało. Wymagającym czytelnikom nie
polecam tej lektury, ale tym, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z
fantastyką mogę ją doradzić. Myślę, że w tej dziedzinie pierwszy krok z Dziecię ognia będzie bardzo dobry.
Tytuł: Na krawędzi nigdy Tytuł oryginału:The edge of never Autor: J.A. Redemerski Seria/cykl: Na krawędzi nigdy #1 Data premiery: 22 stycznia 2014 Wydawnictwo:Filia Liczba stron: 480 Camryn nie czuje
się dobrze w swoim życiu. Jej osobiste dramaty, tragedie i zawody, ciągłe wymagania,
oczekiwania i naciski ze strony rodziny oraz przyjaciół sprawiają, że pewnego
dnia po prostu pakuje plecak, wychodzi z domu, kupuje bilet autobusowy i jedzie
przed siebie. Nie ma konkretnych celów; chce tylko zacząć żyć. I udaje się jej.
Nowe życie rozpoczyna wraz z poznaniem podróżnika takiego jak ona – Andrew. To
on nauczy Cam jak całkowicie być sobą.
Bajka
dobrze nam znana: dziewczyna z niezbyt kolorową przeszłością, po przejściach,
nagle się buntuje i rozpoczyna nowy rozdział w swoim życiu. W międzyczasie
poznaje jakiegoś super chłoptasia, który jej w tym pomaga. Wielka miłość i te
sprawy. Znane? Raczej tak.
Możecie
pewnie pomyśleć, że po takim dosyć pesymistycznym wstępie w mojej ocenie książka
wypadła słabo, ale… (lubię mieć jakieś „ale”) wcale tak nie było. Na krawędzi nigdy to bardzo dobry
przykład na to, że książka pisana z sercem może namieszać w życiu każdego
Czytelnika i zmusić go do myślenia.
Nawet
jeśli ma kilka minusów.
Jeszcze
przed przetłumaczeniem Na krawędzi nigdy
była dla mnie pozycją do zdobycia i przeczytania, czyli tzw. totalny must have. Nie muszę chyba mówić
o okładce, która czaruje i szepcze „Weź mnie! Na co czekasz?”. Dobra, wzięłam
ją, zaczęłam czytać i… na samym początku wcale nie było tak kolorowo. Nie chcę
jednak nadać tej recenzji negatywnego akcentu (samej książce również, bo na to
nie zasługuje!), dlatego zacznę od pozytywnych stron.
Przede
wszystkim spodobała mi się metamorfoza Camryn, która była naprawdę duża. Co jak
co, ale uwielbiam obserwować zmiany w bohaterach, jak stają się lepsi,
silniejsi, odważniejsi, kiedy odnajdują swoją drogę, spokój i harmonię w życiu
lub – tak jak Camryn – stają się sobą. Jej prawdziwa twarz podobała mi się
zdecydowanie bardziej niż ta, którą pokazywała na samym początku. Szczerze powiedziawszy…
cholernie mnie denerwowała. Mimo wszystko wolę patrzeć na nią jak na tą
prawdziwą Camryn, nową i odmienioną. Polubiłam również Andrew. Właściwie to
jestem pomiędzy „polubiłam” a „pokochałam”, bo „polubić” to za słabo, zaś „pokochać”
to za mocno. Zauroczyłam się nim, to najlepsze stwierdzenie. Miał fajny
charakter, taki, jaki najbardziej lubię u chłopców. Trochę arogancki, żartowniś,
zadatki na buntownika, jednocześnie opiekuńczy towarzysz, no i przede wszystkim
przyszła metamorfoza Camryn. Z mojej strony, tak na marginesie, dochodzi
jeszcze świetny gust muzyczny i miłość do starych samochodów.
Reszta
bohaterów nie wypadła najlepiej. Autorka nie skupiła się na postaciach
drugoplanowych. Najbardziej działała mi na nerwy przyjaciółka Natalie, czyli
typowa rozchichotana psiapsiółka głównej bohaterki. Kreacja Camryn i Andrew
jest jak najbardziej dobra, ale zbyt duży nacisk na głównych bohaterów odbija
się na papierowych charakterach pozostałych postaci.
Sam
pomysł na wielką podróż bez planów był trafiony. Lubię podobne akcje, więc z
przyjemnością śledziłam losy tej dwójki i dopingowałam im wtedy, kiedy była
taka potrzeba. Ogólnie rzecz biorąc autorka miała kilka ciekawych chwytów. Pośród
wszystkich, które przyciągały mnie do Na
krawędzi nigdy był pobyt w Nowym Orleanie. Nie mogę zapomnieć o muzyce!
Przez karty książki przewija się kilka starych utworów, które po odsłuchaniu
zaraz po skończeniu lektury stały się najlepszym muzycznym podkładem do
historii Andrew i Camryn. Za ścieżkę dźwiękową (zwłaszcza za klasyczny rock)
daję potężnego plusa.
Ciekawe,
czy zaskoczę Was, jeśli powiem, że z plusów wymieniłam wszystkie. No, dobra,
zostawiłam jeszcze jednego, na sam koniec. Teraz pasowałoby powiedzieć co nie
co o minusach, bo troszkę ich było. Na pierwszy strzał pójdzie postać Natalie,
która non stop działała mi na nerwy, nawet jeśli nie było jej przez pół
książki. Uch, nie znoszę takich bohaterów.
Rozumiem, że pani Redemerski przyjaźń dziewcząt chciała stworzyć na
zasadzie przeciwieństw (podobnie mam w realnym życiu, moja przyjaciółka i ja to
dwa zupełnie inne charaktery), ale kiepsko jej to wyszło. Zamiast dwóch różnych
natur powstała piszcząca, zboczona Natalie i wiecznie smutna, rozsądna Camryn
(rzecz jasna ta „smutna” zamienia się później w „pełna energii”, a „rozsądna” w
„prawdziwa, naturalna”). Zaraz po Natalie denerwowały mnie przekleństwa. Nie
mam nic przeciwko niecenzuralnym słowom w książkach, ale tylko wtedy, kiedy
sytuacja aż prosi się o użycie wulgaryzmu. W przypadku Na krawędzi nigdy takich sytuacji było niewiele, zaś kiedy w scenie
pełnej napięcia odczuwałam chęć siarczystego *****, tego nie było. Przeklinanie
podczas seksu też nie było… (szukam słowa) ciekawe. Uważałam je za absolutnie
niepotrzebne. Gdyby autorka pozbyła się przynajmniej połowy przekleństw, język
stałby się od razu przyjemniejszy. Ostatnim minusem było zachowanie bohaterów
wobec miłości. No kurczę, czegoś takiego już po prostu nie ścierpię! Rozumiem,
że ludzie przeżywają tysiące dramatów związanych z miłością, tracą bliskich,
rozchodzą się po wielu latach bycia razem (wymyślcie inną, dowolną sytuację), ale
czemu człowiek ma od razu spisywać miłość na straty i wybierać życie w
samotności, nawet jeśli nie podoba mu się ono wcale? Jeśli jestem w kimś
zakochana, ten ktoś we mnie i nic nie stoi nam na przeszkodzie, to czemu mam
sobie odmówić tej przyjemności? Błagam, teksty w stylu „Nie zakocham się w nim,
bo nie chcę być znowu zraniona” przeszły już do historii… W tak młodym wieku
trzeba chwytać życie rękami, bo na starość nie będzie się miało nic. Amen!
W
mojej ocenie Na krawędzi nigdy nie
jest przebojem roku, czy też – jak głosi rekomendacja na okładce – „Najpiękniejszą
historią romantyczną”. Jest zwykłą, przyjemnie, lekko i swobodnie napisaną
powieścią o prawdziwym uczuciu. Ale jest jeszcze jedna rzecz – wcześniej wspomniany,
zostawiony na sam koniec plus – która na pewno nie pozwoli mi zapomnieć o tej
książce i która miała wpływ na cenę końcową. Otóż…
Zawsze sobie wyobrażałam, że, tak jak Camryn,
wsiadam do starego samochodu i jadę przez pół Ameryki u boku osoby, którą
kocham. Jadę, poznaję świat, wystawiam dłonie za okno, podziwiam amerykańską
naturę i chwytam życie pełnymi garściami. Dzięki tej lekturze moje marzenie po
części się spełniło. Jechałam razem z Camryn, razem z nią zakochiwałam się w
Andrew (chociaż ja nazwałam to zauroczeniem), w jego muzyce, charakterze i
przyzwyczajeniach… Przeżywałam niesamowitą przygodę, śpiewając razem z nimi i
patrząc jak rozwija się między nimi prawdziwa miłość. Oprócz tego dostałam
ważne, nawet bardzo ważne lekcje: nigdy
nie mów „nie”, zawsze walcz do końca,
walcz o swoje marzenia, życie, bądź sobą i korzystaj z życia, bo jest
takie krótkie, a przecież musimy jeszcze tyle zobaczyć… I najważniejsze: idź za głosem serca. Jeśli wszyscy
mówią ci, abyś skręcił w prawo, a ty chcesz
lewo – skręć w lewo. I nie bój
się uczucia. Wystarczy zaufać osobie, którą kochasz, a cały świat już
należy do ciebie.
Warto
sięgnąć po tę powieść. Nie jest może objawieniem roku, ale umie chwycić za
serce i na chwilę zatrzymać jego akcję. Nieskromnie przyznam się, że kilka razy
udało mi się rozszyfrować autorkę i jej gierki. Prawie dałam się złapać, ale
ostatecznie myślałam „Nie, no nie, tak na pewno nie jest – czuję to!”. Nie zmienia
to faktu, że plany pani Redemerski na zdobycie Czytelnika były naprawdę dobre.
Żałuję tylko, że to, co na końcu wbija Czytelnika w ziemię, zostało tak słabo
rozwinięte. Pani Redemerski wie jak zaskoczyć i udaje jej się to, nawet bardzo
dobrze, lecz szkoda, że nie poświęciła temu więcej stron i słów. Wzrastające napięcie,
niepewność, oczekiwanie, strach i wielka burza emocji mogłyby sprawić, że
książka zyskałaby jeszcze więcej na swojej wartości. Niestety autorka tej
szansy nie wykorzystała.
Jak
sami widzicie Na krawędzi nigdy ma
kilka minusów. Nie są one rażące, chociaż dla wrażliwego na tych punktach
Czytelnikowi mogą być trochę odpychające. Serce nie pozwala mi wystawić niskiej
oceny. Po tej przygodzie, którą przeżyłam, po tych kilku godzinach czytania bez
przerwy (za to kocham soboty), po tylu uśmiechach, ochach, achach nie mogę tej
powieści ocenić nisko. Camryn i Andrew nauczyli mnie bardzo dużo. Najlepiej
przyswoiłam sobie naukę, aby być sobą i kierować się swoim sercem. Dlatego
kieruję się głosem serca i daję 8/10. Mało tego – chcę już kolejną część!
Jestem ciekawa co tym razem wymyśli autorka. Po tej powieści kac książkowy jest
dosyć spory i zaspokoić go może tylko następna część.
A Wam, moi drodzy,
polecam Na krawędzi nigdy. Mam nadzieję,
że Wam też przypadnie do gustu. Dawno żadna książka nie wciągnęła mnie tak, jak
uczyniła to ta mała, niedobra, niegrzeczna historia Camryn i Andrew. Jak widzicie,
książka napisana z sercem, nawet jeśli niedoskonała, może namieszać w życiu
każdego Czytelnika.
8/10
Historia Andrew i Camryn nie kończy się tak szybko:
Książki uczą, to
wiadomo nie od dziś. Jest to tak logiczne, prawdziwe i normalne stwierdzenie,
że nie trzeba go nikomu objaśniać. Sprawa ma się inaczej, kiedy w rękach ludzi
lądują nieodpowiednie książki. Od pewnego czasu zauważyłam, że jest pewien
gatunek w literaturze, po który zwykle sięga żeńska część młodzieży, a który
niespecjalnie pozytywnie działa na ciągle kształtujący się charakter
nastolatka. Wiecie już o który chodzi?
Paranormalne
romanse, czyli jak wykazać się heroizmem i egoizmem.
W
gimnazjum moja klasa nie grzeszyła miłością do książek (heh, w ogóle całe
gimnazjum niespecjalnie lubiło literaturę, ale to drobny szczegół). Gdzieś
dopiero pod koniec drugiej klasy i na początku trzeciej liczba prawdziwych
moli książkowych nagle podskoczyła – w dwudziestoosobowej grupie książki
czytał co drugi uczeń. W klasie przeważały dziewczęta, więc oczywiście w ich
rękach znajdowały się pozycje z szeroko rozumianych paranormalnych romansów. Ja
swoją miłość do literatury PR przeżywałam w wieku 13, 14 i 15 lat, później
wygasła. Co nagle zaczęło mi się nie podobać w paranormalnych romansach, w
książkach, od których zaczęła się moja przygoda z książkami „na poważnie”?
Otóż…
Takie książki nie uczą za wiele. Nie pokazują postaw godnych naśladowania, a
jedynie zaspokajają głód młodych Czytelników (czyt. Czytelniczek), którzy
domagają się prawdziwej miłości, akcji, „ważnych” życiowych wyborów i
podejmowania słusznych decyzji. Nie, te książki po prostu uczą jak zdobyć
chłopaka (najlepiej jakiegoś paranormalnego, napromieniowanego, rzucającego
kulami ognia, o mrocznym spojrzeniu, którego trudna przeszłość sprawia, że jest
taki arogancki i boi się kotów), jak być perfekcyjną kretynką i co
zrobić, aby
osiągnąć maksimum idiotyzmu, nie wspominając o wszechobecnym egoizmie. Chcecie
posłuchać trochę więcej narzekań Jane?
Wezmę
na tapetę taką Mroczną bohaterkę
Abigail Gibbs. Książka ukazała się na rynku wydawniczym całkiem niedawno, ale
autorka chyba przegapiła modę na wampiry i te sprawy (teraz na półkach spotkamy
najczęściej Young Adult, New Adult, rozwijającą się literaturę sci-fi, trochę
fantasy i mnóstwo mojej ukochanej literatury kobiecej). Z tego co pamiętam
samej książce dałam ocenę 7/10 – nie pytajcie dlaczego, bo nie wiem. Mam
zasadę, że wystawionej książce oceny nie zmieniam w przyszłości, nawet jeśli na
tle później przeczytanych książek ta jedna jest wyjątkowo beznadziejna. W
każdym bądź razie, ocena jest jaka jest. Myśląc o paranormalnych romansach
akurat ta pierwsza przyszła mi na myśl. I wiecie czego ona uczy? Że warto
poświęcić rodzinę na rzecz super przystojnego wampira, który mieszka w wielkiej
hacjendzie z tysiącem sypialni dla gości. Ci, którzy przeczytali Mroczną bohaterkę pewnie zarzucą mi, że
przecież Kaspar i Violet byli sobie pisani, więc i tak musiałaby podjąć taką
decyzję, ale hola, hola! – nie chcę spoilerować, lecz muszę, więc oficjalnie
zaznaczam spoiler i niezaznajomieni z treścią książki Czytelnicy, którzy mają w
planach Mroczną bohaterkę, a nie chcą
się dowiedzieć o co chodzi, proszeni są o opuszczenie tego fragmentu. (Uwaga, spoiler). Dobra, Violet i
Kaspar są sobie pisani (przepowiednie, zaklęcia, stare rody i takie tam), ale
ta dziewczyna wkurzyła mnie szczególnie jedną rzeczą – zamiast wiać ile sił w
nogach do domu, kiedy nadarzyła się okazję na ucieczkę (a przecież taka była),
wyjaśnić wszystko rodzicom, być z nimi przed godziną zero i powiedzieć im, jak
bardzo ich kocha, ta stwierdza, że „coś cudownego nie pozwala jej uciec”
dlatego postanawia odjechać ze swoim kochasiem w stronę jego super wielkiej
hacjendy. Mało tego, po dojechaniu na miejsce idzie z nim do łóżka, a siostra
czeka, ojciec czeka, matka też (i ryczy). (Koniec
spoileru).
Ponad
to w paranormalnych romansach zawsze muszą być ci idealni: bez skaz, z cudownym
charakterem, mroczną przeszłością, jeszcze mroczniejszym spojrzeniem, najlepiej
ze skrzydłami, kłami albo pazurami (wilkołak powinien mieć jeszcze miękką
sierść, tak, żeby dziewczyna z przyjemnością się do niego tuliła kiedy jest jej
zimno w wielkim, ciemnym lesie), bez żadnych wad; musi być to chłopak, który
ocali swoją dziewczynę, ryzykując własnym życiem, który zabierze ją na
nietypową randkę (może nią być romantyczna kolacja na totalnym zadupiu, ważne
żeby był on, jego cudowne spojrzenie i jego ramię, przyciągające ją do niego w
czasie snu), który sprawi, że dziewczyna zacznie o nim
brzydko myśleć i będzie marzyć o „zrobieniu tego” tylko z nim. Nic dziwnego, że
później dziewczęta mają bardzo wygórowane wymagania co do swojego przyszłego
chłopaka.
Oprócz tego młodzi Czytelniczy uczą się wkurzających
zachowań głównych bohaterek po prostu je powielając. „Oooo, patrz, jestem
wredna!”, „Tak? W takim razie ja jestem uparciuchem i NIE pozwalam wziąć ci
tego chłopaka z książki za męża”. Nie wspominam już o tym, jak autorki takich
paranormalnych romansów uczą głupoty. Laska najpierw wykazuje się totalnym
heroizmem, powstrzymując swojego kochasia przed walką z jego największym
wrogiem, tylko po to, żeby za chwilę pokazać, że w głowie wcale za dużo nie ma.
A może powinnam powiedzieć coś o egoizmie? O, tak, dlaczego nie? Dziewczyna
znała się z naszym paranormalnym kochasiem kilka tygodni, zerwali i w związku z
tym jest tak załamana, że cała jej rodzina wraz z najlepszymi przyjaciółkami
muszą cierpieć. No ludzie, proszę… Te chrupki, które razem wcinali, już nie
smakują tak jak wcześniej, wobec tego na spotkanie z przyjaciółkami nie będzie
ich kupować, nawet jeśli kumpele je kochają, a przejście obok ich ukochanej
kawiarni sprawia, że żelazna dłoń tęsknoty ściska jej serce tak mocno, że zaraz
pozostanie z niego sam miąższ. Jest jeszcze kwestia miłosnych trójkącików,
czyli porady autorek w sytuacji, kiedy dwóch przystojniaków kocha cię tak samo
– zawsze możesz mieć ich obu, spokojnie, i tak kiedy złe wampiry cię porwą oni
zaczną współpracować i cię znajdą.
Nie
lubię paranormalnych romansów. W mojej biblioteczce są góra dwa (nie licząc Darów anioła i Diabelskich maszyn, bo to klasyki) które cenię ze względu na rolę w
budowaniu mojego książkowego gustu, poziom i sam fakt, że to od nich się zaczęło.
Reszta… reszta to typowe, schematyczne czytadełka bez żadnej większej wartości i
jakichkolwiek morałów.
Jestem ciekawa jakie Wy macie zdanie na ten temat.
Tytuł: Dorastanie Tytuł oryginału: -- Autor: Emily Seria/cykl: -- Data premiery: 2014 Wydawnictwo:Warszawska Firma Wydawnicza Liczba stron: 98
Z przyjemnością
można obserwować rozwój polskiego czytelnictwa. Ludzie (najczęściej młodzi)
inspirują się innymi powieściami, zasiadają przy biurku i zaczynają pisać swoje
książki. To cudowne, że wielu chce tworzyć i pragnie dzielić się swą
twórczością z innymi. Jak jest w przypadku poezji? A no też można spotkać się z
nowymi tomikami wierszy, co prawda rzadziej niż z książkami, ale można. Tylko…
trzeba wiedzieć, kiedy własna twórczość zasługuje na miano poezji. Lepiej nie
wyskakiwać na rynek wydawniczy z czymś… takim.
Po
tej krótkiej zapowiedzi z pewnością domyślacie się, że recenzja nie będzie
pozytywna. Ba, nie znajdziecie w niej ani jednej pozytywnej rzeczy dotyczącej
utworu Pani Emily Dorastanie. Po
przeczytaniu tych jakże „oryginalnych” i „mądrych” wierszy po głowie chodzi mi
tylko jeden tytuł idealnie pasujący do tomiku – Do tyłu się cofanie.
„Kiedy umrę; gdy odejdę ze świata
już;
wkładaj spodnie i na miasto >idź
po luz<.
Nie martw się i żyj wciąż dalej;
W sercu od żałoby malej.”
-
fragment wiersza Cenotaf
Zacznę
od tego, że autorka ma bardzo poważny problem z wielokropkami, wykrzyknikami i
pytajnikami. Zwykle, kiedy urywa się zdanie, używa się trzech kropek, tymczasem
autorka chyba uwielbia ten przycisk na klawiaturze i usilnie stara się nadać
swoim dziełom dramatycznego wydźwięku, urywane zdania zastępując kilkunastoma
lub kilkudziesięcioma kropkami. To samo tyczy się wykrzykników i pytajników –
raz pięć, raz trzy, raz dziesięć…
Ponad
to autorka ma równie poważny problem z rymami. Zastanawiam się po co ktoś
bierze się do pisania wierszy, kiedy jego zasób słów jest tak mały… Zamiast
używać takich głupich, beznadziejnych i nie mających żadnego powiązania z
sensem utworu rymów (rzecz jasna w przypadku wierszy rymowanych, bo takich jest
większość, reszta to wiersze wolne) wolałabym w ogóle nie pisać wiersza, albo
napisać go, lecz nie wystawiać na światło dzienne. Przecież te „rymy” i „złote
myśli” są tak śmieszne i żałosne, że niejednokrotnie załamywałam ręce i
myślałam: „Dziewczyno, Ty tak na serio?”. Inaczej nie umiem tego powiedzieć.
Poszczególnych
„utworów” tego tomiku „poezji” za żadne skarby w świecie nie można nijak
zinterpretować. Szukałam jakiegoś ukrytego sensu, starałam się patrzeć na te
wiersze z innej strony, ale jest to po prostu zlepek kiepskich rymów i zbyt
wielkiego przeświadczenia o wysokim poziomie swojej twórczości. Autorka chciała
być kimś podobnym do naszych wielkich, polskich poetów, których twórczość jest
przesycona mądrościami, radami i własnym doświadczeniem. Chciała ukryć w
słowach drugie znaczenie, ale udawanie kiepsko jej szło i nie zbliżyła się do
celu ani o milimetr. Szkoda, że Wydawnictwo zmarnowało papier na coś takiego.
„Cisza i spokój!
Słychać jedynie gromki śmiech
dzieci,
bawiących się w piaskownicy… no…,
pomijając psa, który szczeka
melodyjnie
chyba jest szczęśliwy…”
-
fragment wiersza Frywolne myśli
Czytając
wiersze cofnęłam się w czasie, bo takie same pisałam w wieku… dziesięciu,
jedenastu lat? Nutka współczesności, źle zinterpretowanej sztuki i kiepskie
pomysły utworzyły jedno, wielkie, śmieszne widowisko. Kurczę, naprawdę miałam
nadzieję, że spotkam się z czymś dobrym. Lubię poezję, cieszę się, że coraz
więcej Polaków ma pewien wkład w literaturę i sztukę, ale jeśli mają być
wydawane tomiki podobne do tego, to ja serdecznie podziękuję. Tytuły utworów,
bardzo liczne błędy w języku i polskim, i angielskim (była w ogóle jakaś
korekta tych tekstów?), aż wreszcie same wiersze to szczyt komizmu. Autorka
zestawia wiersze erotyczne z poezją dotyczącą Boga – no ha, ha, ha. Albo rybki,
albo akwarium.
Nie
wiem, co mogę jeszcze powiedzieć o tej pseudo poezji. Nie chcę urazić autorki
swoimi słowami, ale po prostu jeśli nie umie tworzyć, nie powinna się za to
brać. Zdecydowanie odradzam Dorastanie
– no, chyba że chcecie zobaczyć jak wygląda współczesna poezja w wykonaniu Pani
Emily. Ale uprzedzam – nie będzie to o tyle zawód, co śmiech na sali, załamanie
rąk, utrata wiarę w ludzkość i jęczenie.
Tytuł: Wieczorem w Paryżu Tytuł oryginalny:Eines Abends in Paris Autor: Nicolas Barreau Seria/cykl: -- Data premiery: 31 stycznia 2014 Wydawnictwo:Bukowy Las Liczba stron: 288 Alain Bonnard
całe swoje dzieciństwo spędził w starym kinie wujka, oglądając równie stare
filmy i marząc o tym, aby te wszystkie niesamowite historie kiedyś przydarzyły
się i jemu. Nie spodziewał się, że życie da mu malutkie, studyjne kino po wujku
i możliwość przyciągania do niego widzów, którzy chcą obejrzeć prawdziwy,
piękny film. Nie spodziewał się również, że w jego świecie pojawi ta jedyna.
Historia
Alaina Bonnarda mogłaby być inspiracją dla niejednego reżysera. Miłość, wielka
szansa, niespodziewane zniknięcie, setki tajemnic i jeszcze więcej pytań. Nagle
skromny mężczyzna, romantyk jakich mało, staje się głównym bohaterem miłosnej
gry.
Żałuję,
że w opisie powieści z tyłu egzemplarza jest powiedziane aż za dużo –
specjalnie na początku tej recenzji okroiłam opis, aby Was odrobinę zaciekawić.
Jeśli mi się to udało, jestem niezmiernie ucieszona. Sięgając po Wieczorem w Paryżu nie czytajcie notki z
tyłu, bo dowiedziecie się stanowczo za dużo i nie będzie żadnego pozytywnego
zaskoczenia. Połowa z tych informacji mogłaby być spokojnie usunięta z opisu.
Gdyby tak było, moje zdziwienie przy czytaniu powieści pana Barreau byłoby o
wiele większe, niż w rzeczywistości. Mimo to książka interesuje, więc dlatego
po nią sięgnęłam. Otworzyłam, przeczytałam, skończyłam i… mogę o niej
powiedzieć wiele pozytywnych rzeczy. Taka miłość może się zdarzyć tylko w
Paryżu!
Trzeba
przyznać, że autor miał świetny pomysł na książkę. Możecie pewnie pomyśleć, że
będzie to kolejna, tandetna, niemożliwa miłosna historyjka, napisana przez
zakochanego pisarza i wyrwana z ekranu kina, która nigdy nie ma prawa się
zdarzyć. Nic bardziej mylnego (proszę tylko skreślić „tandetna”, bo tak nie
można jej nazwać!). Wieczorem w Paryżu
na nowo pozwoliła mi myśleć o tym, że istnieje prawdziwa, idealna, jedyna w swoim
rodzaju miłość między dwójką zakochanych, taka od pierwszego wejrzenia, z
motylkami w brzuchu i bijącymi serduszkami zamiast oczu (może ktoś zakochał się
zaraz po ujrzeniu wybranka/wybranki swojego serca, ale ja nie za bardzo wierzę
w miłość od pierwszego wejrzenia, dlatego dla mnie ta powieść była magiczna!). Wieczorem w Paryżu to dowód na to, że
kiedy do naszego życia wkracza miłość, wszystko wywraca się do góry nogami. A
najlepszym przykładem jest Alain.
Do
Alaina nie mam prawa się przyczepić. Już na początku go polubiłam. Skromny,
cichy romantyk ze swoimi pasjami, siłą do prowadzenia malutkiego kina i wielkim
pragnieniem, aby się zakochać. Czasami tylko miałam wrażenie, że jego uczucie
do wybranki było niekiedy takie… obsesyjne. Pewnie większość dziewcząt
chciałaby mieć obok siebie kogoś takiego, jak Alain – chłopaka, którzy
przemierzy cały Paryż, aby odnaleźć swoją miłość. Że też chłopak miał tyle
cierpliwości… Ogólnie bohaterowie są całkiem przyjemni. Niekiedy ich charaktery
zakrawają o schemat, ale autor ratował to prostą, pierwszoosobową narracją,
bardzo przyjemnym stylem i prościutkim językiem. Solène była prawdziwą,
francuską gwiazdą, Allan Wood wykapanym, amerykańskim reżyserem, a Robert tą
pewniejszą siebie, zabawniejszą i „mądrzejszą” częścią męskiego,
przyjacielskiego duetu (chociaż czasami miałam go dość). Wszystko w porządku,
elegancko, bez problemów, ale bez iskierki życia. Czasami mam wrażenie, że
postaci w książkach same się kształtują i żyją własnym życiem – tutaj niestety
tak nie było. Alain, Solène, Allan, Robert i tajemnicza miłość Alaina byli
napędzani tylko i wyłącznie siłą słów autora.
Musze
przyznać, że pan Barreau jest bardzo sprytny. Wodzi czytelnika za nos, podsuwa
mu fałszywe tropy, pokazuje wielką, świecącą strzałką kierunek, w którym
powinno pójść śledztwo, a tymczasem okazuje się, że to tylko jedna, ogromna
zmyłka. Nie muszę chyba mówić, że dałam się na to nabrać. Po kilku rozdziałach
pomyślałam „Rany, naprawdę? Czy pan Nicolas nie mógł zdobyć się na coś bardziej
oryginalnego?”. Zdążyłam powiedzieć przyjaciółce, jak to rozgryzłam autora i
wiem co szykuje, a tego samego dnia, wieczorem, kiedy czytałam Wieczorem w Paryżu i byłam pewna swojej
racji okazywało się, że jestem naprawdę kiepskim detektywem (nie, no nie,
oficjalnie porzucam zawód książkowego detektywa!). Zwracam honor autorowi!
Z
akcją pan Barreau – że tak powiem – się nie cacka. Są same konkrety, ciągle coś
się dzieje, żadnego owijania w bawełnę, jak akcja to akcja i kropka. No i jest.
Nie będziecie nudzić się przy Wieczorem w
Paryżu, bo ciągle coś się dzieje. To wpadnie nowa poszlaka, to kolejne
informację, to znowu jakaś plotka… Takie drobne rzeczy napędzają akcję.
Jedyne,
co naprawdę przeszkadzało mi w całej książce, to przeskoki w czasie. Autor
starał się napisać Wieczorem w Paryżu
na kształt opowiastki głównego bohatera, historyjki opowiadanej przez niego
samego, lub wspomnienia z przeszłości, ale… niezbyt mu się to udało.
Wyprzedzanie wydarzeń na dłuższą metę i powracanie do przeszłości stało się
uciążliwe i przyczyniało się do mojej dezorientacji w całej historii.
Czy
polecam? Oczywiście! Dawno nie przeczytałam tak magicznej, bajeczniej i
niesamowitej historii o prawdziwej miłości, napisanej tak lekkim i przyjemnym
piórem. W tle Paryż, malutkie, stare kino, francuskie mosty, kawiarenki, a w
centrum cudownego miasta dwoje zakochanych szukających siebie nawzajem. Ja
osobiście jestem zachwycona. Długo i mile będę wspominać Wieczorem w Paryżu!
Tytuł: Zapomniałam, że cię kocham Tytuł oryginału:Memories of a teenage amnesiac Autor: Gabrielle Zevin Seria/cykl: -- Data premiery: 23 czerwca 2011 Wydawnictwo:Initium Liczba stron: 264
W naszym życiu
często małe rzeczy odgrywają ogromną rolę. Zwykle ich nie zauważamy, ale
niektóre po prostu rzucają się w oczy. Dla Naomi takim znakiem był orzeł. To on
sprawił, że jej życie potoczyło się w ten sposób. Teraz musi radzić sobie z
ogromną luką we wspomnieniach. Dziwnie jest funkcjonować w świecie, który tak
dobrze się znało, z ludźmi, którzy byli jego częścią, nie pamiętając teraz
nikogo.
Gdyby
Naomi wybrała reszkę, nigdy nie poznałaby Jamesa, nie zmieniłaby się w swoje
przeciwieństwo, nie wybaczyłaby matce… Ale Naomi wybrała orła…
Z
książkami Gabrielle Zevin jest tak, że czarują już przez sam tytuł. Z Zapomniałam, że cię kocham było tak samo
jak z Gdzie Indziej – sam tytuł
wystarczył, abym pomyślała „Priorytet na liście priorytetów do przeczytania!”.
Ponad to po lekturze Gdzie Indziej
zapoznanie się z Zapomniałam, że cię
kocham mojej imienniczki było oczywistością. Co więc mogę powiedzieć o
Naomi i jej świecie?
Niewątpliwie
rzut monetą, spacer do agencji księgi pamiątkowej Phoenix i ten cały, nieszczęśliwy upadek ze schodów miały być
znakiem. Tak też było. Wypadek Naomi był swego rodzaju początkiem odkrywania
prawdziwej natury dziewczyny. Trochę mnie to zaskoczyło, bo nie podejrzewałam,
że główna bohaterka mogła być kimś niepodobnym to swojego aktualnego „ja”.
Poprzednie wcielenie Naomi samo za siebie mówiło, że dziewczyna bez wątpienia
była popularną osobą chodzącą z popularnym chłopakiem (którego, rzecz jasna,
teraz nie pamięta).
Z
samą Naomi chyba mogłabym się dogadać. Czasami jednak denerwowała mnie swoją
zawziętością. Niekiedy była bardzo bezlitosna i pozbawiona sumienia – nie
zauważała, że przez jej humory cierpią ważne dla niej osoby. Później poszła po
rozum do głowy, ale chwilę to trwało. Mimo wszystko była zabawna, a jej
specyficzne poczucie humoru (trochę podobne do mojego) sprawiało, że się
śmiałam lub szczerzyłam do książki.
Inni
bohaterowie to trochę inna sprawa. Nie wszystkie drugoplanowe postacie są
dobrze wykreowane. Odczułam, że pani Zevin szczególny nacisk kładła na Jamesa i
jego burzliwą przeszłość oraz Willa. Reszta stanowiła zwykłe tło mające
zapełnić pustkę w życiu Naomi. Trochę tego żałuję, ponieważ poświęcenie kilku
zdań więcej tacie Naomi, mamie, koleżankom lub przeszłości jej rodziców
uatrakcyjniłoby całość – były to takie niewykorzystane, stracone możliwości.
Miejsce
akcji jest wszystkim nam dobrze znane – liceum w malutkiej mieścinie. Ot,
zwykła szkolna sielanka, najpopularniejsze miejsce spotkań nastolatków, gdzie
dużo się dzieje. W gruncie rzeczy sporą część naszego życia spędzamy w szkole.
Ktoś może z Was pomyśleć, że to nudne, szkoły jako miejsce akcji są
przereklamowane… ale u pani Zevin to wszystko inaczej wygląda. Kiedy czytałam Zapomniałam, że cię kocham przypomniały
mi się najfajniejsze amerykańskie filmy z lat 90-tych i początku XX wieku,
których akcja toczyła się właśnie tam. Zawsze chciałam chodzić do takiej szkoły
i, cóż, to pragnienie powróciło po tej książce!
Styl
jest bardzo przyjemny, taki sam jak w Gdzie
Indziej. Niby kolejna książka o nastolatkach, a jednak wszystko jakoś inaczej
brzmi, tak jakby styl autorki rzucał inne światło na historię Naomi. Czyta się
bardzo szybko i przyjemnie, młodzieżowy język ułatwia sprawę, a dialogi nie są
tworzone na siłę.
Żałuję
tylko tego, że książka nie wciągnęła mnie tak, jak oczekiwałam. Często miałam
wrażenie, że autorka chciała zrobić z tego długie opowiadanie. Niekiedy zamiast
dialogów pisała „Odpowiedziałam, że tak”. Automatycznie kierowało to moje myśli
na opowiadanie, a nie blisko trzystustronicową książkę.
Słodko-gorzkie
zakończenie było dla mnie chyba największym zaskoczeniem. Autorka zakończyła
książkę w (szukam słowa) „życiowy” sposób. Daje tym do zrozumienia, że nie
wszystkie historie kończą się bajkowo. Właśnie poprzez ostatnie strony mam
ogromny sentyment do Zapomniałam, że cię
kocham. Ponad to autorka daje bardzo ważne lekcje, które każdy z nas
powinien zapamiętać. Na długo. Najlepiej na całe życie.
Czy
polecam? Oczywiście! Bez zastanowienia polecam Wam Zapomniałam, że cię kocham. Trochę bardziej wymagający czytelnicy
odprężą się przy tej lekturze, a pozostali pozwolą być może się zakochają :)
Wszystkie recenzje są mojego autorstwa. Zabraniam kopiowania ich bez mojej zgody (na podstawie Dz.U.1994 nr 24 poz. 83, Ustawy z dnia 4 lutego 1994 roku o prawie autorskim i prawach pokrewnych).