072. "Szukając Alaski" John Green

Tytuł: Szukając Alaski
Tytuł oryginału: Looking for Alaska
Autor: John Green
Seria cykl: --
Data premiery: 9 października 2013
Wydawnictwo: Bukowy Las
Liczba stron: 320



Miles Halter nie ma przyjaciół, ale dla niego to nie problem, chociaż jego rodzice mają inne zdanie. Po wakacjach zaczyna kolejny rok szkolny w nudnej szkole z internatem. Gdzieś w głębi duszy ma nadzieję, że jednak znajdzie kolegów – i tak też się dzieje. Poznaje Pułkownika, Takumiego, Larę oraz boską, cudowną, zabawną i seksowną Alaskę Young, która wywraca jego życie do góry nogami. Cała czwórka zostaje wciągnięta do świata Alaski, który jest jedną wielką zagadką, a jednocześnie labiryntem cierpienia dziewczyny. Poszukiwane przez Milesa Wielkie Być Może przy Alasce wydaje się coraz bliżej, ale nim będzie gotowy, aby poznać prawdę musi znaleźć odpowiedź na pytania: czym jest miłość, która wywraca świat do góry nogami? Czym jest przyjaźń, której doświadcza się na całe życie?


Gdy przestawałeś pragnąć, aby coś nie uległo rozpadowi, przestawałeś cierpieć, kiedy to się działo.

Johna Greena chyba nie trzeba przedstawiać. Autor bestsellerowych historii o nastolatkach w Gwiazd naszych wina oraz Papierowych miastach wkracza do świata czytelników ze swoją debiutancką powieścią Szukając Alaski. Trochę dziwnie jest czytać pierwszą książkę Johna Greena, która zdecydowała o jego pozycji wśród autorów literatury młodzieżowej, mając za sobą już dwie powieści pisarza. Mimo wszystko możliwość poznania świata Milesa, Alaski, Pułkownika i reszty paczki przyćmiła to małe „ale”. Tak sobie myślę… Gdybym wcześniej nie poznała Johna Greena w dwóch poprzednich powieściach, to… zakochałabym się w jego twórczości od razu po przeczytaniu Szukając Alaski.

Pan Green znany jest z tego, że w swoich powieściach porusza bardzo ważne tematy z życia każdego z nas; najpierw było to pytanie o istnienie i zapomnienie, później poszukiwanie odpowiedzi na pytanie „Kim właściwie jestem?”. Teraz przychodzi czas na cierpienie – swój własny labirynt.
Skłamię, jeśli powiem, że ta recenzja jest łatwa dla mnie do napisania, bo jest wprost

przeciwnie. Nie mam zielonego pojęcia jak zebrać i ułożyć w sensowne zdania wszystkie myśli biegające mi po głowie i rozbijające się wewnątrz czaszki. To trudne, zwłaszcza po przeczytaniu tej książki, kiedy milion spostrzeżeń na minutę każe wrócić do stron Szukając Alaski. Jedno wiem na pewno: zarówno Szukając Alaski jak i dwie pozostałe powieści pana Greena dają do myślenia i uwrażliwiają czytelnika na z pozoru nic nieznaczące dla nas kwestie. Tak samo było w przypadku historii paczki przyjaciół, poszukujących odpowiedzi na pytanie: czym jest labirynt cierpienia i jak znaleźć z niego wyjście? Przygotujcie się więc na to, że ta o to recenzja będzie stekiem bzdur, źle złożonych zdań, brzydkich zwrotów typu „Cholera”, które nie powinny znaleźć się w recenzji, wewnętrznych przemyśleń, prób wylania na ekran komputera emocji i wrażeń po zakończeniu przygody z tą wstrząsającą lekturą oraz tysiącem pytań „Jak można napisać taką książkę?!”. Gotowi?

Spędzasz całe swoje życie w labiryncie, zastanawiając się, jak któregoś dnia z niego uciekniesz i jakie niesamowite to będzie uczucie, wmawiając sobie, że przyszłość pomaga ci przetrwać, ale nigdy tego nie robisz. Wykorzystujesz przyszłość, aby uciec od teraźniejszości.

Czytając pierwszą stronę od razu rozpoznałam styl pana Greena, który jest niezmienny od Gwiazd naszych wina, chociaż poprawnie powinnam powiedzieć od Szukając Alaski – w końcu to była pierwsza powieść tego autora (ostrzegałam, że będą się tutaj pojawiały moje wewnętrzne przemyślenia). Osobiście uważam, że jest to po części świetna rzecz, ponieważ zawsze spotykamy się z tą samą dozą inteligentnego humoru oraz prostym językiem, lecz z drugiej strony… Chciałabym zobaczyć Johna Greena w trochę innym wydaniu. Nie uważam tego za minus w Szukając Alaski – po prostu jestem ciekawa, czy pan Green ma w rękawie jakiegoś asa i potrafi powalić czytelnika nie tylko inteligentnym humorem i sarkazmem, ale także czymś nowym i świeżym, niespotykanym dotąd w jego książkach. Nie zmienia to oczywiście faktu, że uwielbiam (pozwolę sobie stwierdzić, że kocham) styl Johna Greena i bardzo chciałabym pisać tak jak on (może kiedyś? Kto wie? Nie… Nie, nie umiem. Tak pisać potrafi tylko pan Green).
Źródło
Kreacja postaci jest świetna. Co prawda zauważyłam drobne podobieństwa do bohaterów z Gwiazd naszych wina i Papierowych miast, jednak… nie przeszkadzało mi to za bardzo. Chociaż… w tej kwestii też chciałabym poczuć nutkę świeżości – może byłby to bohater bez większego życiowego doświadczenia, który uczy się od przyjaciół, a nie (jak zawsze) inteligentna postać z mnóstwem złotych myśli w kieszeni? I tak jak w poprzednim przypadku, tak i tutaj brak nowości też niespecjalnie przeszkodził mi w czytaniu, ponieważ Milesa pokochałam tak samo jak bohaterów wcześniejszych powieści pana Greena. Podobała mi się u niego jego metamorfoza; przejście z trybu „Miles opuszczony przez przyjaciół/grzeczny uczeń” na „Miles w złym towarzystwie/otoczony przyjaciółmi/zakochany”. Pod koniec powieści najlepiej dało się zauważyć, jak główny bohater etapami ściągał, a następnie pozostawiał za sobą maskę tamtego Milesa.
To samo tyczy się Alaski, tyle że w drugą stronę. Im dłużej czytelnik przebywa w jej towarzystwie, tym lepiej zauważa, jak wiele tajemnic skrywa ta bohaterka. W pewnym momencie czułam, że Alaska zamyka się nie tylko przed Milesem, Pułkownikiem, Takumim i Larą, ale także przede mną. Dziwne, prawda? Tymczasem takie odniosłam wrażenie.
Najbardziej polubiłam Pułkownika. Był idealnym przykładem na to, że pozory mogą mylić. Kurczę, lubiłam w nim wszystko – niski wzrost, miłość do upijania się w towarzystwie przyjaciół, narzekanie na charakter Alaski, zapamiętywanie stolic wszystkich krajów… Dodać coś jeszcze?

Ta świadomość przychodziła do mnie falami, gdy płacząc, trwaliśmy w uścisku, i pomyślałem: ‘Boże, ale żenada’, ale to nie ma większego znaczenia, kiedy właśnie sobie uświadamiasz, po tak długim czasie, że wciąż żyjesz.

Radość czytania trwała mniej-więcej do połowy książki, może kilka stron za. Do tej pory było zabawnie, wesoło, byłam świadkiem śmiesznych akcji z udziałem całej paczki przyjaciół, z resztą podali mi kilka ciekawych pomysłów na „numery” w dużej skali. Czasami nawet zazdrościłam Milesowi, że ma obok siebie takich ludzi jak Pułkownik i Alaska, którzy nie bali się gniewu dyrektora.
Za to później… Choler jasna, ta książka zniszczyła mój świat. Rozpoczynając przygodę z Szukając Alaski byłam pewna, że ta książka wiele razy rozbawi mnie do łez i da kilka ważnych lekcji. Tymczasem… było tak jak myślałam, ale jednocześnie inaczej. Nie byłam przygotowana na taki zwrot akcji. Gdybym tylko wiedziała, odebrałabym tą książkę w inny sposób, ale nie wiedziałam i może… i może dlatego tak ją pokochałam. Dzięki niej zrozumiałam siłę przyjaźni. Zrozumiałam na czym polega prawdziwa przyjaźń i poświęcenie. Dowiedziałam się, jak wiele tajemnic i bólu może skrywać osoba, która na co dzień jest wulkanem energii. Dowiedziałam się również, że trzeba być przygotowanym na wszystko – szczególnie na swój labirynt cierpienia. Przeżywając ten zwrot akcji na samym jego początku nie wiedziałam tylko, dlaczego poszukują Alaski, ale tego też wkrótce się dowiedziałam. Każdy w życiu ma swoją Alaskę i trzeba doceniać to, że jest obok ciebie, a jeśli ktoś jeszcze jej nie ma, to trzeba zacząć jej poszukiwania od zaraz.
( Swoją drogą, już w historii Milesa i Alaski można zauważyć, że John Green zadaje pytanie, na które odpowiada w Gwiazd naszych wina – czy ktoś mnie zapamięta? Czy wszystko przeminie? Co po mnie zostanie?).
Jeśli mam być szczera, to śmiało mogę wyznać, ze spodziewałam się kolejnego zawodu, tak jak przy Papierowych miastach. Ale tak nie było. Ta książka mną wstrząsnęła. Zmieniła mój świat, wywróciła go do góry nogami, wdarła się do duszy, serca, umysłu, uwrażliwiła na tyle drobnych rzeczy, tak wiele pokazała, tak wiele nauczyła i udowodniła... po prostu zniszczyła. Ale to była piękna, choć bolesna destrukcja.
Teraz jestem wrakiem czytelnika, ponieważ wraz z końcem Szukając Alaski umarła część mnie, a powiem wam, że umieranie przez książkę jest bolesne. Zawsze myślałam, że książki nie powinny zabijać czytelników. Ta jest wyjątkiem (z resztą ta reguła tyczy się każdej książki Greena).

- Po tym wszystkim ciągle wydaje mi się, że jedyne wyjście to proste i szybkie wyjście – ale wybieram labirynt. Labirynt jest do bani, ale i tak go wybieram.

Tym razem nie napiszę wielkiego podsumowania. Pozwólcie, że podsumowanie całej recenzji wyrażę w jednym pytaniu: czy jesteście gotowi szukać Alaski? Bo jeśli tak, to jak najszybciej powinniście sięgnąć po tę powieść. Mam nadzieję, że zawładnie Wami tak jak mną. Do tej pory kiedy zamykam oczy widzę całą książkę przelatującą mi przed oczami jak niemy, ale kolorowy film, w którym miłość do przyjaciół wyraża się za pomocą gestów i tych charakterystycznych dla Alaski półuśmiechów. Naprawdę nie wiem, co mogę jeszcze powiedzieć, aby wyrazić swój podziw dla Johna Greena i miłość do tej książki. Jest jednocześnie zabawna, wzruszająca, dająca do myślenia i wyciskająca łzy z oczu. Była dla mnie ogromnym zaskoczeniem, umiliła czas, który musiałam dzielić między obowiązki a szkołę, i tak wiele mnie nauczyła.
Klucho, Alasko, Pułkowniku – życzę wam kolejnych żartów, tym razem za labiryntem cierpienia. W szczególności tobie, Alasko. 

9/10
+ "The best of all"

Za możliwość przeżycia pięknej przygody z prawdziwymi przyjaciółmi dziękuję wydawnictwu Bukowy Las
 
A dzięki tej piosence mogę zapamiętać historię Milesa (tylko koniecznie w wykonaniu dziewcząt z The voice of Poland!)
 

PS Serdecznie zachęcam do przesłuchania soundtracku do Szukając Alaski KLIK. Muzyka jest naprawdę świetna i według mnie pasuje do książki:)

8 komentarzy do “072. "Szukając Alaski" John Green”

  1. Po prostu muszę to przeczytać! Nie przeżyję jeśli "Szukając Alaski" nie znajdzie się na mojej półce!

    OdpowiedzUsuń
  2. Wczoraj do mnie doszła, więc za niedługo ją przeczytam.

    OdpowiedzUsuń
  3. moim zdaniem umieranie przez książkę wcale nie jest bolesne. bo jeśli książka sprawia, że jakaś część ciebie umiera, to automatycznie rodzi się jakaś nowa. :)
    mi, inaczej niż większości, "Gwiazd naszych wina' podobała się zupełnie umiarkowanie, natomiast zakochałam się w "Papierowych miastach". w moim rankingu najlepszych jest ona na trzecim miejscu. czekam na lekturę "Szukając Alaski", i nawet jeśli nie sądzę aby spodobała mi się tak mocno jak Tobie, to i tak nie tracę nadziei :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, po części umieranie przez książkę jest cudowne, ale jeśli wiesz, że skończyła się i nie ma "dalej" stworzonego przez autora, to ta część umierania jest najgorsza :(

      Usuń
  4. Uwielbiam Greena, wiec chętnie sięgnę

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie czytałam jeszcze nic Greena, ale coś czuję, że jego twórczość to jak najbardziej moje klimaty:)

    OdpowiedzUsuń
  6. Umrę, jeśli nie przeczytam tej książki. Widzę, że wszystkie książki John'a Greena mają to do siebie, że "niszczą twój świat" i wprowadzają w głowie taki chaos, że ciężko jest zebrać myśli. Naprawdę muszę, muszę, MUSZĘ dorwać gdzieś tę powieść!

    OdpowiedzUsuń

Będę wdzięczna za komentarz pozostawiony pod tym postem. Śmiało wyraź swoje zdanie - jeśli moja recenzja/artykuł są do bani, napisz. Powiedz, co Ci się nie podoba, co robię źle, a ja nad tym popracuję.
Uprzedzam - jeśli chcesz napisać tylko "super, świetna recenzja", podaruj sobie. Wolę mieć mniej komentarzy, a rozbudowanych i odnoszących się do treści, niż mnóstwo z kilkoma pozytywnymi słowami.
Dziękuję!