Tytuł oryginału: Looking for Alaska
Autor: John Green
Seria cykl: --
Data premiery: 9 października 2013
Wydawnictwo: Bukowy Las
Liczba stron: 320
Miles Halter nie
ma przyjaciół, ale dla niego to nie problem, chociaż jego rodzice mają inne
zdanie. Po wakacjach zaczyna kolejny rok szkolny w nudnej szkole z internatem.
Gdzieś w głębi duszy ma nadzieję, że jednak znajdzie kolegów – i tak też się
dzieje. Poznaje Pułkownika, Takumiego, Larę oraz boską, cudowną, zabawną i
seksowną Alaskę Young, która wywraca jego życie do góry nogami. Cała czwórka
zostaje wciągnięta do świata Alaski, który jest jedną wielką zagadką, a
jednocześnie labiryntem cierpienia dziewczyny. Poszukiwane przez Milesa Wielkie
Być Może przy Alasce wydaje się coraz bliżej, ale nim będzie gotowy, aby poznać
prawdę musi znaleźć odpowiedź na pytania: czym jest miłość, która wywraca świat
do góry nogami? Czym jest przyjaźń, której doświadcza się na całe życie?
„Gdy przestawałeś pragnąć, aby coś
nie uległo rozpadowi, przestawałeś cierpieć, kiedy to się działo.”
Johna
Greena chyba nie trzeba przedstawiać. Autor bestsellerowych historii o
nastolatkach w Gwiazd naszych wina
oraz Papierowych miastach wkracza do
świata czytelników ze swoją debiutancką powieścią Szukając Alaski. Trochę dziwnie jest czytać pierwszą książkę Johna
Greena, która zdecydowała o jego pozycji wśród autorów literatury młodzieżowej,
mając za sobą już dwie powieści pisarza. Mimo wszystko możliwość poznania
świata Milesa, Alaski, Pułkownika i reszty paczki przyćmiła to małe „ale”. Tak
sobie myślę… Gdybym wcześniej nie poznała Johna Greena w dwóch poprzednich
powieściach, to… zakochałabym się w jego twórczości od razu po przeczytaniu Szukając Alaski.
Pan
Green znany jest z tego, że w swoich powieściach porusza bardzo ważne tematy z
życia każdego z nas; najpierw było to pytanie o istnienie i zapomnienie,
później poszukiwanie odpowiedzi na pytanie „Kim właściwie jestem?”. Teraz
przychodzi czas na cierpienie – swój własny labirynt.
Skłamię,
jeśli powiem, że ta recenzja jest łatwa dla mnie do napisania, bo jest wprost
przeciwnie. Nie mam zielonego pojęcia jak zebrać i ułożyć w sensowne zdania
wszystkie myśli biegające mi po głowie i rozbijające się wewnątrz czaszki. To
trudne, zwłaszcza po przeczytaniu tej książki, kiedy milion spostrzeżeń na
minutę każe wrócić do stron Szukając
Alaski. Jedno wiem na pewno: zarówno Szukając
Alaski jak i dwie pozostałe powieści pana Greena dają do myślenia i
uwrażliwiają czytelnika na z pozoru nic nieznaczące dla nas kwestie. Tak samo
było w przypadku historii paczki przyjaciół, poszukujących odpowiedzi na
pytanie: czym jest labirynt cierpienia i jak znaleźć z niego wyjście?
Przygotujcie się więc na to, że ta o to recenzja będzie stekiem bzdur, źle
złożonych zdań, brzydkich zwrotów typu „Cholera”, które nie powinny znaleźć się
w recenzji, wewnętrznych przemyśleń, prób wylania na ekran komputera emocji i
wrażeń po zakończeniu przygody z tą wstrząsającą lekturą oraz tysiącem pytań
„Jak można napisać taką książkę?!”. Gotowi?
„Spędzasz całe swoje życie w
labiryncie, zastanawiając się, jak któregoś dnia z niego uciekniesz i jakie
niesamowite to będzie uczucie, wmawiając sobie, że przyszłość pomaga ci
przetrwać, ale nigdy tego nie robisz. Wykorzystujesz przyszłość, aby uciec od
teraźniejszości.”
Czytając
pierwszą stronę od razu rozpoznałam styl pana Greena, który jest niezmienny od Gwiazd naszych wina, chociaż poprawnie
powinnam powiedzieć od Szukając Alaski
– w końcu to była pierwsza powieść tego autora (ostrzegałam, że będą się tutaj
pojawiały moje wewnętrzne przemyślenia). Osobiście uważam, że jest to po części
świetna rzecz, ponieważ zawsze spotykamy się z tą samą dozą inteligentnego
humoru oraz prostym językiem, lecz z drugiej strony… Chciałabym zobaczyć Johna
Greena w trochę innym wydaniu. Nie uważam tego za minus w Szukając Alaski – po prostu jestem ciekawa, czy pan Green ma w
rękawie jakiegoś asa i potrafi powalić czytelnika nie tylko inteligentnym
humorem i sarkazmem, ale także czymś nowym i świeżym, niespotykanym dotąd w
jego książkach. Nie zmienia to oczywiście faktu, że uwielbiam (pozwolę sobie
stwierdzić, że kocham) styl Johna Greena i bardzo chciałabym pisać tak jak on
(może kiedyś? Kto wie? Nie… Nie, nie umiem. Tak pisać potrafi tylko pan Green).
Źródło |
To
samo tyczy się Alaski, tyle że w drugą stronę. Im dłużej czytelnik przebywa w
jej towarzystwie, tym lepiej zauważa, jak wiele tajemnic skrywa ta bohaterka. W
pewnym momencie czułam, że Alaska zamyka się nie tylko przed Milesem,
Pułkownikiem, Takumim i Larą, ale także przede mną. Dziwne, prawda? Tymczasem
takie odniosłam wrażenie.
Najbardziej
polubiłam Pułkownika. Był idealnym przykładem na to, że pozory mogą mylić.
Kurczę, lubiłam w nim wszystko – niski wzrost, miłość do upijania się w towarzystwie
przyjaciół, narzekanie na charakter Alaski, zapamiętywanie stolic wszystkich
krajów… Dodać coś jeszcze?
„Ta świadomość przychodziła do mnie
falami, gdy płacząc, trwaliśmy w uścisku, i pomyślałem: ‘Boże, ale żenada’, ale
to nie ma większego znaczenia, kiedy właśnie sobie uświadamiasz, po tak długim
czasie, że wciąż żyjesz.”
Radość
czytania trwała mniej-więcej do połowy książki, może kilka stron za. Do tej
pory było zabawnie, wesoło, byłam świadkiem śmiesznych akcji z udziałem całej
paczki przyjaciół, z resztą podali mi kilka ciekawych pomysłów na „numery” w
dużej skali. Czasami nawet zazdrościłam Milesowi, że ma obok siebie takich
ludzi jak Pułkownik i Alaska, którzy nie bali się gniewu dyrektora.
Za
to później… Choler jasna, ta książka zniszczyła mój świat. Rozpoczynając
przygodę z Szukając Alaski byłam
pewna, że ta książka wiele razy rozbawi mnie do łez i da kilka ważnych lekcji.
Tymczasem… było tak jak myślałam, ale jednocześnie inaczej. Nie byłam
przygotowana na taki zwrot akcji. Gdybym tylko wiedziała, odebrałabym tą
książkę w inny sposób, ale nie wiedziałam i może… i może dlatego tak ją
pokochałam. Dzięki niej zrozumiałam siłę przyjaźni. Zrozumiałam na czym polega
prawdziwa przyjaźń i poświęcenie. Dowiedziałam się, jak wiele tajemnic i bólu może
skrywać osoba, która na co dzień jest wulkanem energii. Dowiedziałam się
również, że trzeba być przygotowanym na wszystko – szczególnie na swój labirynt
cierpienia. Przeżywając ten zwrot akcji na samym jego początku nie wiedziałam
tylko, dlaczego poszukują Alaski, ale tego też wkrótce się dowiedziałam. Każdy
w życiu ma swoją Alaskę i trzeba doceniać to, że jest obok ciebie, a jeśli ktoś
jeszcze jej nie ma, to trzeba zacząć jej poszukiwania od zaraz.
(
Swoją drogą, już w historii Milesa i Alaski można zauważyć, że John Green
zadaje pytanie, na które odpowiada w Gwiazd
naszych wina – czy ktoś mnie zapamięta? Czy wszystko przeminie? Co po mnie
zostanie?).
Jeśli
mam być szczera, to śmiało mogę wyznać, ze spodziewałam się kolejnego zawodu,
tak jak przy Papierowych miastach.
Ale tak nie było. Ta książka mną wstrząsnęła. Zmieniła mój świat, wywróciła go
do góry nogami, wdarła się do duszy, serca, umysłu, uwrażliwiła na tyle
drobnych rzeczy, tak wiele pokazała, tak wiele nauczyła i udowodniła... po
prostu zniszczyła. Ale to była piękna, choć bolesna destrukcja.
Teraz
jestem wrakiem czytelnika, ponieważ wraz z końcem Szukając Alaski umarła część mnie, a powiem wam, że umieranie przez
książkę jest bolesne. Zawsze myślałam, że książki nie powinny zabijać czytelników.
Ta jest wyjątkiem (z resztą ta reguła tyczy się każdej książki Greena).
„- Po tym wszystkim ciągle wydaje
mi się, że jedyne wyjście to proste i szybkie wyjście – ale wybieram labirynt.
Labirynt jest do bani, ale i tak go wybieram.”
Tym
razem nie napiszę wielkiego podsumowania. Pozwólcie, że podsumowanie całej
recenzji wyrażę w jednym pytaniu: czy jesteście gotowi szukać Alaski? Bo jeśli
tak, to jak najszybciej powinniście sięgnąć po tę powieść. Mam nadzieję, że
zawładnie Wami tak jak mną. Do tej pory kiedy zamykam oczy widzę całą książkę
przelatującą mi przed oczami jak niemy, ale kolorowy film, w którym miłość do
przyjaciół wyraża się za pomocą gestów i tych charakterystycznych dla Alaski
półuśmiechów. Naprawdę nie wiem, co mogę jeszcze powiedzieć, aby wyrazić swój
podziw dla Johna Greena i miłość do tej książki. Jest jednocześnie zabawna,
wzruszająca, dająca do myślenia i wyciskająca łzy z oczu. Była dla mnie
ogromnym zaskoczeniem, umiliła czas, który musiałam dzielić między obowiązki a
szkołę, i tak wiele mnie nauczyła.
Klucho,
Alasko, Pułkowniku – życzę wam kolejnych żartów, tym razem za labiryntem
cierpienia. W szczególności tobie, Alasko.
9/10
+ "The best of all"
A dzięki tej piosence mogę zapamiętać historię Milesa (tylko koniecznie w wykonaniu dziewcząt z The voice of Poland!)
PS Serdecznie zachęcam do przesłuchania soundtracku do Szukając Alaski KLIK. Muzyka jest naprawdę świetna i według mnie pasuje do książki:)
Po prostu muszę to przeczytać! Nie przeżyję jeśli "Szukając Alaski" nie znajdzie się na mojej półce!
OdpowiedzUsuńWczoraj do mnie doszła, więc za niedługo ją przeczytam.
OdpowiedzUsuńmoim zdaniem umieranie przez książkę wcale nie jest bolesne. bo jeśli książka sprawia, że jakaś część ciebie umiera, to automatycznie rodzi się jakaś nowa. :)
OdpowiedzUsuńmi, inaczej niż większości, "Gwiazd naszych wina' podobała się zupełnie umiarkowanie, natomiast zakochałam się w "Papierowych miastach". w moim rankingu najlepszych jest ona na trzecim miejscu. czekam na lekturę "Szukając Alaski", i nawet jeśli nie sądzę aby spodobała mi się tak mocno jak Tobie, to i tak nie tracę nadziei :)
Tak, po części umieranie przez książkę jest cudowne, ale jeśli wiesz, że skończyła się i nie ma "dalej" stworzonego przez autora, to ta część umierania jest najgorsza :(
UsuńUwielbiam Greena, wiec chętnie sięgnę
OdpowiedzUsuńWszystkie przede mną! <3
OdpowiedzUsuńNie czytałam jeszcze nic Greena, ale coś czuję, że jego twórczość to jak najbardziej moje klimaty:)
OdpowiedzUsuńUmrę, jeśli nie przeczytam tej książki. Widzę, że wszystkie książki John'a Greena mają to do siebie, że "niszczą twój świat" i wprowadzają w głowie taki chaos, że ciężko jest zebrać myśli. Naprawdę muszę, muszę, MUSZĘ dorwać gdzieś tę powieść!
OdpowiedzUsuń