Tytuł: Błękit szafiru
Tytuł oryginału: Saphirblau. Liebe geht durch alle Zeiten
Autor: Kerstin Gier
Data premiery: 19 października 2011r.
Wydawnictwo: Egmont
Liczba stron: 364
To jest niestety niezaprzeczalna
prawda, że zdrowy rozsadek cierpi tam, gdzie do gry wkracza miłość.
(str.
207)
W
maju 2011 roku na rynku wydawniczym ukazała się pierwsze część Trylogii czasu – Czerwień rubinu. Powieść autorstwa Kerstin Gier podbiła serca
czytelników i odniosła ogromny sukces w Polsce. Ten, kto ją czytał, pamięta
zakończenie. Teraz czas na drugą część – Błękit
szafiru. Czy kontynuacja Czerwieni
rubinu dorównała swojej poprzedniczce?
Z
Czerwienią rubinu miałam okazję
spotkać się w maju zeszłego roku. Towarzyszyła mi podczas wyjazdu na Ukrainę.
Przeczytałam ją błyskawicznie, bardzo mi się spodobała i do teraz mile ją
wspominam, ale nie zaskoczyła mnie do tego stopnia, jak inne pozycje. Mimo to
postanowiłam kontynuować przygodę z Trylogią
czasu, dlatego przy każdej wizycie w bibliotece błagałam panią
bibliotekarkę, aby odłożyła dla mnie Błękit
szafiru. Kiedy spełniła moją prośbę i dostałam w swoje ręce drugą część
zaczęłam zastanawiać się, czy będzie lepsza niż pierwsza, czy może sprawi, że
podziękuję całej serii. Jak było naprawdę?
Źródło |
Lucy
i Paul wciąż ukrywają się przed Strażnikami, a ci zastanawiają się jakie kroki
podjąć wobec zdrajców. Istotną sprawą
jest również wierność hrabiemu de Saint Germain i jego naukom. W dodatku głowy
członków Kręgu Wewnętrznego zaprząta ostatnia wizyta Gideona i Gwendolyn w 1912
roku, kiedy to podróżnicy mieli okazję spotkać uciekinierów. W tym samym czasie
dwójka nastolatków musi uporządkować swoje uczucia, które wkrótce zostaną
wystawione na najpoważniejszą próbę.
Gdybym nie znała go tak dobrze,
pewnie kusiłoby mnie, żeby znowu wybuchnąć płaczem i otworzyć przed nim swoje
serce („ten o-o-okropny Gideon mnie zde-de-denerwował”).
(str. 237)
Przyznam
szczerze, że nie wiedziałam, czego oczekuję od tej części. Chciałam, aby mnie
zaskoczyła i sprawiła, że wspominałabym ją każdej nocy przed snem. W ciągu
trzech dni przeczytałam cały Błękit
szafiru i nie mam zielonego pojęcia, co mogę powiedzieć na jej temat. Ma
kilka minusów jak i plusów, które korzystnie wpływają na całokształt. Co
najbardziej nie spodobało mi się w Błękicie
szafiru?
Na
samym początku w oczy rzuciła mi się jedna rzecz: nijaki wątek miłosny. Bez
owijania w bawełnę przyznaję, że czekałam na coś lepszego. Dobrze wiemy, że
Gwendolyn jest zakochana w Gideonie i on w niej też (a może to złudzenie?),
jednak ich relacje poza czułymi gestami wydawały mi się takie… banalne, sztuczne
i dziwne. Oczywiście uwielbiam słowne potyczki głównych bohaterów, ale poza tym
nie spodobał mi się wątek miłosny – no okej, im bliżej końca tym chemia między
Gideonem a Gwen wydaje się ciekawsza, lecz przez większą część książki nie
potrafiłam zrozumieć zachowania chłopaka i zazdrości dziewczyny. Z jednej
strony chciałaby spędzać z nim każdą chwilę, z drugiej nie znosi go dlatego, że
jest taki uprzejmy wobec jej wścibskiej kuzynki Charlotty.
Drugą
wadą (powinna być zaletą, ale w tym wypadku nie odnoszę takiego wrażenia) jest
zbyt szybkie tempo czytania książki – gdyby nie szkoła, skończyłabym ją w jeden
dzień. Właściwie powinnam powiedzieć, że książka traci swój urok przez małą
liczbę konkretnych wydarzeń – czytelnik zagłębia się w historię Strażników,
szukając mrożących krew w żyłach sytuacji i tak upływa kilkadziesiąt stron
(duża czcionka wszystko ułatwia). Nie pomyślcie, że chodzi mi o nudę – absolutnie
nie! W Błękicie szafiru nie ma żaden
strony, na której mogłaby ona zasiąść: w drugiej części (jak i w pierwszej)
brakowało mi konkretnych punktów zaczepienia – momentów, które można non stop
wspominać i myśleć „Aha, po tym incydencie oni rozwikłali tą zagadkę i wyszło
na jaw to i owo”. Są sceny zazdrości
Gwen, romantyczne chwile z Gideonem, kilka rozdziałów poświęconych na naukę Gwendolyn zwyczajów
XVIII wieku, lecz gdzieś w połowie książki brakowało mi właśnie tych paru stron
dreszczyku emocji.
Dobra wiadomość jest taka, że winą
za twój brak umiejętności całkowicie obarczają twoją matkę. W ogóle baby są
winne wszystkiemu, co do tego tajemniczy panowie byli zupełnie zgodni.
(str.
152)
Teraz
czas na przyjemniejszą część: plusy!
Źródło |
Pierwszym
z nich jest humor. Uwielbiam wszystkie śmieszne sytuacje z Gwen w roli głównej,
słowne potyczki z Gideonem, Xemeriusem i Charlottą oraz jej brak jakiejkolwiek
wiedzy na temat podróży w czasie. Humor to jedna z większych zalet Błękitu szafiru, bo pozwala czytelnikowi
odreagować i odprężyć się. Do tego przejrzysty, jasny tekst oraz
nieskomplikowany język i voilá! –
przyjemna lektura na długi wieczór zapewniona. Za kilka minut śmiechu należy
się ogromny plus.
Bez
wątpienia na korzyść drugiej części Trylogii
czasu wpływa również Xemerius – gargulec, który pojawia się zaraz na
początku. Chociaż nie wniósł nic szczególnego do całej historii to i tak
uważam, że należą mu się brawa, bo nieraz sprawił, że śmiałam się z jego
odzywek.
Na
trzeci plus zasługuje również styl autorki i język, jakim się posługuje.
Książkę czyta się niezwykle łatwo i miło. Doprawdy, pierwszy raz spotkałam się
z tak lekko napisaną powieścią. Czytanie jej to sama, jedyna w swoim,
niepowtarzalna przyjemność połączona z naprawdę ciekawą historią.
No
i na sam koniec – epilog. Wywarł na mnie pozytywne wrażenie i sprawił, że z
niecierpliwością chcę dorwać trzecią, a zarazem już ostatnią, część cyklu pani
Gier. Rozplanowanie akcji także zalicza się do zalet Błękitu szafiru. Gdyby nie poszczególna kolejność pewnych wydarzeń,
całość wypadłaby marnie. Tymczasem pani Kerstin Gier udowadnia czytelnikowi, że
potrafi zaskakiwać nawet na ostatnich stronach.
Dostrzegamy szczura. Chcę go nabić
na szpadę, ale Leroy karmi go resztkami własnej kanapki i nadaje mu imię
Audrey.
(str.
199)
Źródło |
Jaka
ocena końcowa?
I
tutaj pojawia się problem, bo sama nie wiem. Generalnie Czerwień rubinu wspominam bardzo dobrze (w szczególności dlatego,
że przypomina mi wspaniałe chwile z mojego życia, kiedy to miałam ją obok
siebie). Nie powaliła mnie, ale sprawiła, że z chęcią wracam do niej w myślach,
dlatego ocena Błękitu szafiru jest
dla mnie odrobinę trudna. Oprócz wyżej wymienionych wad nie mam jej nic innego
do zarzucenia, naprawdę nie żałuję, że wzięłam ją do rąk i pozwoliłam, aby
magia Kerstin Gier przeniosła mnie do Londynu, lecz zupełnie nie wiem, jaką ocenę
wystawić. Znacie to uczucie? Ostatecznie decyduję się na 7/10 – według mnie to
odpowiednia ocena, ponieważ druga część Trylogii
czasu nie jest ani rewelacyjna, ani zła. Będę ją równie mile wspominać,
ponieważ bardzo polubiłam bohaterów, miejsce akcji i ciekawą historię wymyśloną
przez panią Kerstin.
Zmarłych się nie boję. W odróżnieniu
od żywych ludzi, jak wiem z doświadczenia, nie mogą nic człowiekowi zrobić.
(str.
182)
7/10
Jak dla mnie "Błękit..." jest dużo lepszy od "Czerwieni..." :)
OdpowiedzUsuńUwielbiam tę serię.
OdpowiedzUsuńUważam, że "Błękit Szafiru" był równie dobry, co jego poprzednik. Natomiast "Zieleń Szmaragdu" wypadł zdecydowanie najlepiej ^_^
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Mimo wszystko z chęcią bym ją przeczytała:)
OdpowiedzUsuńDrugą jak i pierwszą część wspominam bardzo dobrze: )
OdpowiedzUsuńWspaniała recenzja
a ja uważam, że "Błękit" jest lepszy od "Czerwieni". oceniłam go o ile dobrze pamiętam na 8/10.
OdpowiedzUsuńps. również uwielbiam Xemeriusa :DD
Uwielbiam tę serię:) Ale moim ulubionym tomem jest ten ostatni;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Muszę przeczytać :D
OdpowiedzUsuńmuszę sobie przeczytać :)
OdpowiedzUsuń"Czerwień rubinu" i cała trylogia jeszcze przede mną. Mam na nią ogromną ochotę.
OdpowiedzUsuńUwielbiam tę trylogię :D
OdpowiedzUsuń