Archive for października 2012

008. Nadzieja ma wielką moc. Laini Taylor - Córka dymu i kości

O drugiej w nocy skończyłam czytać Córkę dymu i kości, ale do tej pory nie potrafię otrząsnąć się po tej lekturze. Pytam się: jak ktoś może mieć taką wyobraźnię?! Powieść Laini Taylor na portalu Lubimy Czytać trafiła w mojej biblioteczce na najwyższą z możliwych półek - "The best of all". Dlaczego? Przeczytajcie recenzję, a dowiecie się ;) Zapraszam!


Tytuł: Córka dymu i kości
Autor: Laini Taylor
Data premiery: 12 stycznia 2012
Wydawnictwo: Amber
Ilość stron: 401
 
Po raz drugi spotkałam się z tak ogromnym rozgłosem wokół jakiejś książki. Wydana na początku stycznia Córka dymu i kości autorstwa Laini Taylor zwróciła na siebie uwagę milionów czytelników na całym świecie, czego dowodziły pozytywne recenzje z tyłu egzemplarza i porównywanie autorki do pani J. K. Rowling. Najlepsza Książka Młodzieżowa Amazonu 2011, „New York Times” Notable Book of 2011, Nie tylko dla młodzieży! – to zaledwie 3 opinie zamieszczone na okładce Córki dymu i kości spośród prawie 16. Tak się złożyło, że książkę tą dostałam na urodziny (kilka dni po premierze), ale długo zwlekałam z jej przeczytaniem. Dopiero niedawno dorwałam ją i postanowiłam zobaczyć z bliska świat głównej bohaterki, który, powiem szczerze, po opisie bardzo mnie zaciekawił. Teraz, gdy skończyłam czytać, i powieść Laini Taylor powróciła na regał, zastanawiam się, dlaczego czekałam aż tyle…

Karou to siedemnastoletnia artystka mieszkająca w Pradze. Ma swoją najlepszą przyjaciółkę, niebieskie włosy, wytatuowane po wewnętrznej stronie dłoni oczy, mnóstwo sekretów, tajemnic, zadań do wypełnienia, pasję oraz garść miedziaków w kieszeni, a każdy z nich oznacza jedno małe życzenie. Właśnie zerwała z chłopakiem i nie traci czasu na wylewanie łez i zadawania w kółko pytania „Dlaczego ze mną zerwał?!”. Jest zupełnie inaczej – pała do niego nienawiścią i nie chce słyszeć o powrocie do niego, chociaż gdzieś tam na dnie duszy chciałaby właśnie tego, lecz ma znacznie ważniejsze rzeczy na głowie, niż samotne gdybanie. Jako podopieczna Dealera Marzeń i wychowanka chimer musi podróżować po całym świecie, przedostając się przez magiczne drzwi do wybranego państwa, i odbierać od klientów Brimstone’a słoiki pełne zębów.
Dziwne, prawda? A może powinnam powiedzieć, że nietypowe. To, jak również niebieskie włosy głównej bohaterki, sprawiły, że naprawdę zainteresowałam się oryginalnym pomysłem Laini Taylor. Po co chimerze, jaką był Brimstone, słoiki z zębami?

Pierwszą rzeczą, jaką zauważyłam w Córce dymu i kości, to niesamowita wyobraźnia autorki. Dzięki niej mój umysł (wcześniej zmęczony kilkoma marnymi książkami) zaczął pracować na pełnych obrotach i próbował podążać za barwnymi opisami magicznych postaci. Żaden pisarz/pisarka książek dla młodzieży nie wpadł/ nie wpadła na taki pomysł – pani Taylor wiedziała, w który punkt uderzyć. Wybrała motyw rzadko używany w powieściach, dodała do tego szczyptę swojej zwariowanej wyobraźni, odrobinę ludzkiego świata oraz Nieba, zamieszała wszystko w ogromnym garnku i ubrała w słowa. Tak oto powstała jedyna w swoim rodzaju historia dziewczyny, która za wszelką cenę chce dowiedzieć się, kim jest i skąd pochodzi.

Nigdy nie spotkałam się z tak różnymi bohaterami. Issa była pół kobietą, pół żmiją z kłami, kapturem kobry i twarzą anioła, z kolei Twiga miał żyrafią szyję i jubilerskie szkło w jednym oku. Najbardziej zadziwił mnie wygląd Yasri – była pomarańczowowłosą dziewczyną z papuzim dziobem. Próbowałam stworzyć ją w swojej głowie, ale szybko poddałam się w obliczu wyobraźni pani Taylor. Sama Karou była postacią niezwykle zabawną, odważną i inną, co rzadko można spotkać w książkach. Nie bała się walczyć z aniołem, uciekać przed dziewczętami z zakrwawionymi ustami i szukać swojej „rodziny”, do której nie mogła się dostać przez magiczne drzwi, gdyż te zostały spalone przez niebiańską istotę.
No tak, winowajcą był wspomniany w opisie anioł – Akiva. Nie ukrywam, że oczarował mnie na samym początku, a fascynacja nim rozwijała się z każdą przeczytaną stroną. Serafin „o skrzydłach z płomieniami, ustach bez uśmiechu i oczach koloru ognia, którego spojrzenie jest jak płonący lont wypalający powietrze” sprawił, że najnormalniej w świecie po raz wtóry zauroczyłam się książkową postacią.

Przejdę teraz do stylu.
Spodziewałam się wyniosłego języka, bardzo długich, wyczerpujących opisów i nie wiadomo czego jeszcze. Zaskoczyło mnie to, że Córka dymu i kości została napisana naprawdę prosto i lekko. Nie ma tu żadnych męczących myśli, tysiąca pytań retorycznych i trudnych słów. Wszystkie emocje zostały bardzo dobrze przekazane, pojawiły się opisy, autorka nie roztkliwiała się nad jakąś rzeczą przez pięć stron, tylko jasno przedstawiała to, co miało być przedstawione. Za to ogromny plus.
W dodatku sprawiła, że książka stała się jeszcze ciekawsza poprzez tajemnice. Aż dziwiłam się, jak potrafiła w tak banalny sposób zaszyfrować na kartkach Córki dymu i kości tyle wskazówek i odpowiedzi na nurtujące Karou pytania.

A teraz oczekiwany przeze mnie wątek miłosny.
Mamy „córkę” chimer, jest aniołek, czyli będzie między nimi reakcja chemiczna. W pierwszej chwili pomyślałam: „Taa, zakocha się w niej, nie będą mogli być razem, zaczną walczyć ramię w ramię i tak dalej, i tak dalej…”. Chłonęłam powieść Laini Taylor tak szybko, że nie zauważyłam, iż spotkanie Karou i Akivy miało miejsce za połową pierwszej części (strona 95). Nie przerzucałam kartek i nie zastanawiałam się „Rany, kiedy on się pojawi?”. Córka dymu i kości wciąga, i to bardzo. A owe spotkanie było bardzo niebezpieczne, bowiem Akiva chciał zabić Karou w Marrakeszu. Walkę dwóch różnych istot autorka przedstawiła na szóstkę z plusem. Laini Taylor nie faworyzowała żadnego bohatera; Karou została ranna od draśnięcia mieczem anioła, ale Akivie również dostało się od niebieskowłosej dziewczyny. Mamy remis. Czas na drugie starcie, do którego dochodzi tym razem w Pradze na oczach kilkudziesięciu gapiów. Ten podniebny pojedynek kończy się chwilowym porozumieniem między stronami i ucieczką przed widownią.

W pierwszym odruchu, choć zupełnie nie w porę, przyszło jej do głowy, że musi go dobrze zapamiętać, żeby móc go potem narysować. Druga myśl uświadomiła jej, że nie będzie żadnego potem, bo on ją zaraz zabije. (str. 98)

Jeśli tak jak ja czekacie na wątek miłosny, nie zrażajcie się tym, że Karou i Akiva spotykają się dopiero za połową pierwszej części. Autorka wynagradza to czytelnikom w inny sposób, ale nie pisnę ani słówka. Musicie przekonać się o tym sami.

Zanim przejdę do podsumowania i swojej opinii na temat Córki dymu i kości, pragnę powiedzieć, że dzięki pani Taylor zakochałam się w skutej styczniowym lodem Pradze. Akcja ponad połowy książek toczy się w Ameryce Północnej, kilkanaście w Anglii, spotykałam się również z Niemcami, ale Czechy? Obawiałam się tego, tak naprawdę. Te wszystkie imiona, nazwy ulic, osiedli… Przerażała mnie sama myśl o innym państwie (ba, kontynencie! W końcu w powieściach młodzieżowych królują Stany Zjednoczone). Nie podobał mi się świat stworzony przez Norę Melling w jej książce Kwiat mroku, w którym to główna bohaterka mieszkała w Berlinie, dlatego Praga odrobinę mnie zniechęcała. Pomimo moich obaw zaśnieżona stolica Czech jak najbardziej przypadła mi do gustu, a wręcz bardziej spodobała mi się niż ciągłe osadzanie akcji w USA i Anglii. Przez słowa autorki dało się wyczuć, że w tym mieście jest swego rodzaju urzekająca magia. Oryginalność Laini Taylor kolejny raz wpłynęła pozytywnie na całokształt.

Dobra, dobra, już kończę, nie przynudzam.
Jeśli chcecie książkę z wieloma idealnie dopracowanymi wątkami, wartką, ciekawą akcją, pomysłem, kolorowymi bohaterami i emocjonującym wątkiem miłosnym, stanowczo polecam Córkę dymu i kości. Od dawna nie czytałam tak dobrej książki. Zarywałam noce, żeby „przeczytać jeszcze jeden rozdział”, lecz w efekcie końcowym ten „jeden rozdział” zamieniał się w 70, czasem 100 kolejnych stron. Dziecięcy ząb, Madrigal i Thiago to tylko namiastka sekretów Brimstone’a i Karou.

Na świecie istniały już światło i cień, więc żadne okropne gwiazdy nie musiały o nie walczyć. Niepotrzebne były też krwawiące słońca ani płaczące księżyce, a co najważniejsze, ten świat nie znał wojny, bo żaden świat nie potrzebuje tak potwornych, zabójczych rzeczy. Były tam ziemia i woda, powietrze i ogień, wszystkie cztery żywioły, ale brakowało piątego żywiołu. Miłości. (str. 363)

Dzięki Córce dymu i kości  można poczuć prawdziwą magię – wszystkie inne powieści autorek porównywanych do J. K. Rowling umywają się pod talentem Laini Taylor. Pozycja obowiązkowa dla tych, którzy chcą spotkać się z czymś nowym, niepowtarzalnym i innym, jak również dla tych, którzy cenią sobie wyobraźnię w życiu codziennym.

Sama siebie nie rozumiem i nie potrafię odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego tak długo odwlekałam przeczytanie Córki dymu i kości.

Nadzieja ma wielką moc. Może nie ma w niej prawdziwej magii, ale jeśli wiesz, na co masz nadzieję, i pielęgnujesz ją wewnątrz siebie jak światło, możesz sprawić, że to się wydarzy, prawie jak za pomocą magii. (str. 279)            

9/10 
 

007. Coś więcej niż przygoda. Clay Griffith i Susan Griffith - Imperium wampirów

         Trochę trwało czytanie Imperium wampirów, ale udało mi się skończyć tą lekturę wczoraj ;) Powiem szczerze, że nie oczekiwałam do tej książki zbyt wiele i... pomyliłam się. Zapraszam do przeczytania mojej recenzji na temat powieści państwa Griffith ^^ Jeśli macie jakieś pytania co do lektury, piszcie w komentarzach ;)
          Pragnę również poinformować Was, że wraz z kolejną dodaną recenzją (tym razem na odstrzał idzie Córka dymu i kości) ruszy konkurs ^^Przewidziałam na razie dwie nagrody ;) 
           Tak więc... czytajcie i oceniajcie! 



Tytuł: Imperium wampirów
Autor: Clay Griffith i Susan Griffith
Data premiery: 2 sierpnia 2011 
Wydawnictwo: Amber
Ilość stron: 352
 
Wielka Rzeź w 1870 roku doprowadziła do trwającej od stu pięćdziesięciu lat wojny między ludźmi a wampirami. W walce tej przelały się hektolitry krwi, ludzka rasa została prawie zmieciona z kuli ziemskiej, jedynie nielicznym udało się przetrwać. Wszystkie kontynenty zostały zasiedlone przez wampiry – tylko Cesarstwo Ekwatorii i Republika Amerykańska nie poddały się wampirskiej rasie. Te dwa państwa chcą zjednoczyć się przeciwko wspólnemu wrogowi pod jednym warunkiem: księżniczka Ekwatorii ma poślubić senatora z Republiki Amerykańskiej, który zyskał miano bohatera podczas jednej z bitew. Decyzja została podjęta natychmiast; zaręczyny przyjęte, ślub odbędzie się, a Ekwatoria zyska sprzymierzeńca.

Nieprzyjaciel dobrze wie, jak pokrzyżować plany wrogów i nie czeka zbyt długo. Księżniczka Adele zostaje porwana przez wampiry i wzięta do niewoli. Nikt nie ma pojęcia, jak wyzwolić ją z rąk wampirów, dopóki nie zjawa się prawdziwa legenda.
Wojownik Greyfriar.

Sięgnęłam po Imperium wampirów, ponieważ chciałam zetknąć się z czymś nowym, innym. Nie mówię tu o wampirach, których motyw aż za często jest używany w powieściach i właściwie to dzięki nim na rynek wydawniczy wpłynęło tak wiele propozycji autorów. Chodzi mi o zupełnie inny świat, bohaterów, zwyczaje… Coś, co nie spotyka się często w książkach. Napisana przez rodzeństwo historia księżniczki Adele nie należy do popularnych pozycji – może to dlatego tak bardzo chciałam ją przeczytać. Podczas gdy mam za sobą kilka znanych tytułów, musiałam się przekonać, jak to jest wciągnąć się w świat mało rozchwytywany przez czytelników. Wydawnictwo Amber słynie z tego, że nie każda wydana przez nie książka jest rewelacyjna, a wręcz przeciwnie – dużo jest pozycji, które mnie nie zachwyciły, lecz były i takie, dzięki którym do tej pory wracam do tamtych chwil. Tak więc, przechodząc do rzeczy, sceptycznie podchodziłam to Imperium wampirów. Ba, nawet zniechęcałam się do kontynuowania tej lektury widząc najdrobniejszy błąd czy wadę. Jaka jest moja opinia? O tym za chwilę.

Historia zaczyna się od napaści na królewski statek napowietrzny i uprowadzenia dziewiętnastoletniej księżniczki. Wtedy to, po kilku stronach walki o przetrwanie, zjawia się zapowiedziany wcześniej wojownik, pogromca wampirów, Greyfriar. Schowany za ogromnymi goglami i zawojem, nie pozwala zdradzić Adele swojej tożsamości i ukazać się w pełnym świetle. To sprawia, że Greyfriar staje się naprawdę tajemniczą i intrygującą postacią.
Bardzo spodobali mi się bohaterzy wykreowani przez państwa Griffith. Każdy z nich był inny, nie spotkałam w ich zachowaniu żadnej sztuczności czy przewidywalności, mają swoje charaktery, wady, zalety. Podczas gdy Adele jest roztropną przyszłą cesarzową, troszczącą się o państwo i poddanych, jej brat stanowi zupełne przeciwieństwo – ciekawy świata, energiczny, radosny. Widać było u pułkownika Anhalta, że pomimo sztywnych zasad i przymusu przestrzegania dworskiej etykiety tak naprawdę traktował księżniczkę jak swoją córkę i był gotów zginąć w zamian za jej bezpieczeństwo. Są również te złe postacie – głównodowodząca londyńską armią wampirów Flay, która wyłącznie pragnęła śmierci Adele, książę Casare ubiegający się o władzę nad jednym z najpotężniejszych wampirskich klanów, jego brat Gareth – cichy, spokojny, odsunięty na bok. Te kontrasty sprawiły, że książka dostała ode mnie dużego plusa, bo cóż to za powieść, w której jeden bohater jest bardzo podobny do drugiego?
Moja radość była jeszcze większa, gdy okazało się, że Imperium wampirów jest napisane w narracji trzecioosobowej. Wyobrażałam sobie, jakby ta książka wyglądała w narracji pierwszoosobowej i, powiem szczerze, zdecydowanie lepiej czyta się ją w trzeciej, zważywszy na wielu bohaterów i tyle samo punktów widzenia. Bardzo przejmy styl Claya i Susan oraz łatwy język utworzyły przejrzysty tekst. Gdzieniegdzie natknęłam się na trudne słowa, mało znane wyrazy, ale nie stanowiły one dla mnie żadnego problemu w zrozumieniu treści.
Jedyną rzeczą, która przeszkodziła mi w lekturze, były powtórzenia. Zdarzyły się one dwa razy, jednak uważam, że nie powinno ich tam być, biorąc pod uwagę to, że można było je skutecznie ominąć. Oto i one:

„Ubrany w doskonale skrojony garnitur prezentował się doskonale”. (str. 75)
„Senator pchnął frontowe drzwi – nigdy nie otwierał drzwi normalnie, jeśli mógł pchnąć je z hukiem. Kiedy pchnął mahoniowe drzwi prowadzące do sypialni…” (str. 97).

Błędy te można wybaczyć i machnąć na nie ręką.
Co jeszcze podobało mi się w Imperium wampirów?
Mogę pochwalić akcję – zawarte opisy walk, emocje towarzyszące uciekaniu czy rozprawianiu się z wampirami pozwoliły czytelnikowi idealnie wyobrazić sobie te czynności. Za to również duży plus.

Przejdę teraz do wątku miłosnego, z pewnością oczekiwanego przez czytelników. Z opisu dowiadujemy się, że Księżniczka wierzy, że to jej wybawca… a może miłość na wieki? Jako że uwielbiam romans w książkach (zwłaszcza paranormalnych) niezmiernie ucieszyłam się, czytając te dwie krótkie linijki z tyłu egzemplarza Imperium wampirów. Z każdą przerzucaną stroną zastanawiałam się, kiedy (do cholery jasnej) coś zaiskrzy między Greyfriarem a Adele. Czekałam, czekałam i czekałam… aż nastał koniec. W tej kwestii zawiodłam się, lecz po skończeniu przygody z tą lekturą, zaraz po odłożeniu książki na półkę, zdałam sobie sprawę z czegoś naprawdę ważnego.
W wielu powieściach z gatunku paranormal romance dla czytelnika najbardziej oczekiwanym momentem jest pierwszy pocałunek (tylko mi nie mówcie, że nie czekaliście właśnie na to!). Tutaj go nie ma, a raczej jest, lecz niknie gdzieś w linijkach. Ten rodzaj miłości nie opiera się na czułych gestach, nieśmiałych spojrzeniach czy słodkich słówkach. To uczucie budowane jest na wspólnych, często traumatycznych, przeżyciach, bo droga Adele i Greyfriara była niezwykle trudna i niebezpieczna. Może nie byłam w stanie odebrać emocji księżniczki, tak, jak to czuję w innych książkach, ale wyraźnie dostrzegałam zarys miłości, gdy uciekali przed wampirami, kiedy Greyfriar ocalił Adele przed Flay i kiedy pokazał swoją prawdziwą twarz. To było coś niesamowitego i pięknego, przede wszystkim innego.

Co mogę jeszcze powiedzieć o Imperium wampirów?
Polecam ją. Może nie jest to powalająca książka, coś na miarę Darów anioła, Szeptem czy twórczości pani L.J. Smith (bądź innego cenionego przez Was autora), ale z pewnością przypadnie wam do gustu, jeśli lubicie przygodę, horror i dreszczyk emocji. Nie powiem, że na początku nie przysypiałam nad nią, lecz z każdą stroną działo się coraz więcej.
Pozycja mile widziana na półce, chociaż nieobowiązkowa. Warto docenić to mało znane dzieło.

7/10

006. Kiedy dzieciństwo powoli ucieka. Celine Kiernan - Zatruty Tron

         Zgodnie z zapowiedzią, pragnę zaprezentować Wam recenzję Zatrutego tronu Celine Kiernan. Opinię pisałam dawno, sama nie wiem, co tam bazgrałam, więc oceńcie sami, czy taka recenzja w ogóle nadaje się do publikowania na blogu. Chciałam Was jeszcze poinformować o tym, że w niedalekiej przyszłości, jeśli zainteresowanie moim blogiem wzrośnie o odrobinę, będę chciała zorganizować konkurs z nagrodami. Co o tym sądzicie? ^^



Tytuł: Zatruty tron. Trylogia Moorehawke 1
Autor: Celine Kiernan
Data premiery: 23 marca 2011
Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie
Ilość stron: 424



              Z czym nam się kojarzy średniowiecze?
              Za pewne z zapierającymi dech w piersiach sukniami, rycerzami, wytwornymi ucztami, tańcami i królewskim życiem, lecz również na myśl nasuwają się długoletnie wojny, ciągły strach, tortury i okrutne wyroki.
              Właśnie od tej strony Celine Kiernan pokazuje nam życie na średniowiecznym dworze przy boku króla.

              Wynter ma zaledwie piętnaście lat, a już została czeladniczką. Czeladniczką - dziewczyną, należy zauważyć. Ten zawód wykonywali tylko mężczyźni, ale dla nastolatki podróżującej z ojcem nie stanowiło żadnej trudności podążanie za talentem taty. Zmęczona ciągłym widokiem Północy, wraca wraz z Lorcanem do swego prawdziwego domu, gdzie zostawiła ukochanych braci/przyjaciół/ostoje z dzieciństwa, Raziego i Alberona, swoją "matkę" Marni, wszystkie wspomnienia, radości, smutki, lęki. Tam jest jej prawowite miejsce i do niego należy.
              Zauważa niepokojące zmiany już przed przekroczeniem murów dworu. I niestety - wciąż dzieje się coraz gorzej.

              Intrygi, kłamstwa i sekrety panoszą się po zamku. Ludzie nie mogą rozmawiać z duchami, kotom odebrano zdolność mowy, król - przeciwnik zabijania i torturowania - sam zaczyna stosować krwawe kary, by wydobyć prawdę od więźniów. Zmusza swego nieślubnego syna do zajęcia miejsca na tronie obok niego, gdyż prawowity następca Jonathona sprzeciwił się z władzy ojca, po czym uciekł.

              I jeszcze ta Krwawa Maszyna, wynalazek stworzony przez Lorcana. "Im mniej wiesz, tym lepiej dla ciebie", powtarzał.

              Wśród tych sprzeczek ukochanego brata Raziego z królem Wynter musi zatroszczyć się o siebie i schorowanego ojca. W dodatku przyjaciel Raziego, Christopher, wpada w niemałe kłopoty. Upierdliwy i wcale nieuprzejmy kot daje jej nowe wskazówki, a duch zmarłego kolegi Lorcana przynosi niepokojące wieści. Więc jak nad tym wszystkim ma zapanować jedna piętnastolatka? 

              Szantażowany przez ojca Razi zmuszony jest do objęcia tronu. Wynter zostaje tylko Lorcan i Christopher, niezwykle cyniczny, ale odważny i silny Hadryjczyk. Między bitwą o przetrwanie a szarą, niebezpieczną rzeczywistością ta dwójka młodych ludzi pozwala sobie na odrobinę czułości. Jednak w tej powieści wątku miłosnego jest niewiele, bo jak pozwalać sobie na miłość, gdy obok toczy się walka na śmierć i życie? 



Celine Kiernan idealnie odzwierciedlała wszystkie emocje głównej bohaterki; strach przed wieczną utratą ojca, przed decyzjami Jonathona, obawa o przyjaciół i oddanie najbliższym. W tak młodym wieku Wynter podejmuje bardzo trudne decyzje, a wszystko po to, by chronić tych, których kocha.

Język autorki jest niezwykle prosty i łatwy, z elementami staroangielszczyzny, która wcale nie sprawia problemów, wręcz przeciwnie - bardzo pasuje do reszty i nadaje jej niesamowitego klimatu. To plus narracja w trzeciej osobie złożyły się w spójną, elegancką całość, z kolei fabuła jest niezwykle ciekawa i wciągająca. Tytuły rozdziałów pasowały do ich treści, no a okładka…

O niej mogę się rozpisać.
            Na pierwszym planie widzimy młodą dziewczynę z rozwianymi blond włosami i długą szatą. Jej prawa dłoń ściska rękojeść miecza, a postawa mówi nam wyraźnie, że nie boi się niczego. Intensywna zieleń (której jest najwięcej), pomimo bojowej pozycji bohaterki, sprawia, iż odczuwamy spokój i relaks. Wyraźny tytuł i duże litery przykuwają oczy. W tle można zauważyć białego ptaka i hadryjskie litery – ptak w książce symbolizuje wolność, a pismo – Christophera.

              Powiem szczerze - nie potrafię szybko i często rozpłakać się nad książką, lecz ta oto powieść, napisana przez cenioną z mojej strony autorkę, doprowadziła mnie do łez. I to cztery razy. Najbardziej rozczuliłam się nad pożegnaniem Christophera z ojcem Wynter oraz wtedy, gdy Lorcan siłą wyrzucił swoją córkę za drzwi, by ta wyruszyła w drogę z dala od królestwa. Ten gest wydawał mi się straszny, bardzo nie na miejscu, nie pasował do starego czeladnika, jednak po głębszym zastanowieniu przyznałam mu rację - zrobił to dlatego, że kochał swoją dzielną córeczkę.



              Cała powieść, z Wynter w roli głównej, mówi o tęsknocie. Nastolatka tęskni za dawnym życiem przy królu, za zanikającą braterską miłością Raziego, za Alberonem, który u ojca zyskał najgorszy wśród tytułów - mortuus in vita (z łaciny: nieżywy za życia). Lorcan tęskni za swym dawnym przyjacielem, Jonathonem, okropnie zmienionym na gorsze, Christopher za swoją rodziną, a Razi za spokojnym życiem przed straszliwymi postanowieniami króla.               Wciągająca, niesamowita, jedyna w swoim rodzaju.
              To tyle z mojej strony. 



              9/10